PROLOG
Czasy się zmieniają. Każdy to widzi,
ale w jego przypadku było to coś więcej. Sędziwy staruszek siedział teraz w
swoim ulubionym fotelu, spoglądając w górę na gwiaździste niebo. Ciepła letnia
noc przynosiła ze sobą powiew świeżej bryzy od strony morza. Kochał te chwile,
kiedy mógł do woli oglądać gwiazdy. To tam, na górze wszystko się zaczęło.
Wiele lat temu. Pamiętał to jednak tak wyraźnie, jakby to wydarzyło się
wczoraj. Wystarczyło tylko stać z boku i patrzeć.
Patrzeć własnymi oczyma na odejście
starego świata i przyjście nowego. Czy lepszego? Na to pytanie nie miał
odpowiedzi. Cenił je jednak za to, że dzięki ich przyjściu stał się naocznym świadkiem
niesamowitych wydarzeń, o których dzisiaj dzieci uczą się z podręczników. Jego
generacja odchodziła powoli, ustępując miejsca młodszym pokoleniom. Ten
naturalny proces nie mógł zostać przerwany w żaden sposób. Mężczyzna, ojciec
dwójki dzieci i dziadek czwórki wnucząt dobrze wiedział, że upływającego czasu
nie można zatrzymać.
Dlatego jeszcze,
kiedy był młody zaczął utrwalać na papierze wszystko, co zobaczył. To, czego
nie mógł ujrzeć, spisał od samych uczestników tych historycznych wydarzeń. Wywiady,
notatki, jak i same tworzenie tej historii zajęło mu nie lata, ale dekady.
Czytał swoją pracę wielokrotnie i za każdym razem przeżywał ją na nowo. Spod
starego, niebieskiego koca, którym był okryty wyjął grubą książkę. Prawą dłonią
starzec pogłaskał okładkę z twardej oprawy. Najpiękniejsze lata jego życia
zostały zapieczętowane w jej środku. A wraz z nimi powracały wspomnienia o
wspaniałych ludziach, których spotkał. Wielu z nich zostało jego przyjaciółmi. Obecnie
zaś żyli tylko ich potomkowie. I chociaż później znalazł nowych, to jednak
tamci ludzie, którzy odeszli byli szczególni. Byli pionierami, znakiem swoich
czasów. Po latach autor tej książki zdał sobie sprawę, że skoki w ewolucji nie dokonują
całe cywilizacje, lecz wąska grupa ludzi. Istni wybrańcy losu.
Zawołał
młodszego syna, by przymknął okno i zaświecił lampkę na stoliku. Gdy wyszedł,
otworzył powieść na pierwszym rozdziale i zaczął czytać o historii, która
wydarzyła się dawno temu w odległym miejscu. Do czasów, których nie mogą
pamiętać najmłodsi mieszkańcy Ziemi.
Rozdział I
STACJA HALLA
Rodzinny dom
wydawał się jej czymś odległym. Czymś nieosiągalnym. I nie miało znaczenia, że
znajdowała się teraz miliony kilometrów od Ziemi. Nie, kiedy mogła stworzyć go
we własnym umyśle. Dlatego zawsze kładąc się do łóżka z rozkoszą oddawała się
ogarniającemu ją zmęczeniu i zasypiała.
I śniła o
bezpiecznym miejscu, w którym można się schronić. Gdzie mieszkają troskliwi
ludzie gotowi zawsze ją przygarnąć, gdyby miała kłopoty. Tak jak pająk tkający
swoją sieć, tak i jej podświadomość wytwarzała niepozorną, lecz silną wizję
idealnego świata. Świata, który tak naprawdę nie istniał. Wielokrotnie sama
siebie karciła za tą słabość. Lecz niewinna mała dziewczynka w postaci młodej
kobiety pragnęła pozostać tutaj, gdzie była, nie chcąc wracać do
rzeczywistości. Lecz często to rzeczywistość sama przyzywa nas do siebie.
Obrazy znikały tak szybko i tak łatwo, jak się pojawiły. Próbowała je
zatrzymać, ale nie dała rady. Niechętnie, więc powracała do prawdziwego życia.
Dźwięk
telekomunikatora coraz głośniej piszczał w uszach, przywracając ją do miejsca,
w którym się znajdowała. Leżała teraz w swoim łóżku. Otworzyła oczy, lecz
niczego nie widziała. Dookoła panowały egipskie ciemności. Kierując się
odgłosem dzwonka, próbowała znaleźć aparat. Wymacała go dłonią i wcisnęła
guzik.
— Tu Kejdan.
— No, nareszcie odebrałaś. Dzwoniłem i
dzwoniłem… — usłyszała zawodzący głos po drugiej stronie.
— Spałam i
mnie obudziłeś. Czy coś się stało?
— Nie mamy
zasilania.
— Poczekaj — odpowiedziała, po czym
wstała po ciemku i ostrożnie, żeby się nie przewrócić podeszła do drzwi. Przy
nich znajdował się włącznik. Odnalazła go przykładając dłoń, lecz oświetlenie
się nie włączyło. Drapiąc się po głowie, wróciła tą samą drogą do łóżka.
Usiadła na nim opierając się plecami o ścianę i zaczęła dumać.
— A światło
awaryjne? — spytała w końcu.
— Nie działa.
— Niech Blanco
sprawdzi najpierw generator awaryjny.
— Zrobię jak każesz, ale myślę, że
lepiej byłoby zająć się głównym zasilaniem. Jak myślisz?
Nadawca pytania
usłyszał w odpowiedzi głośne ziewnięcie.
— Pani profesor?
— Przepraszam cię, Dunne. Muszę się
obudzić — usprawiedliwiła się.
— Rozumiem,
więc co z moją propozycją?
Dziewczyna wstała i zaczęła iść w kierunku,
gdzie jej zdaniem miało znajdować się biurko. Przed sobą nic nie widziała.
Wszędzie wokół niej panował mrok. Żadnego źródła światła, nawet małego.
Zupełnie NIC! Jak w takich warunkach mają pracować? — zadawała sobie pytanie,
kiedy natrafiła na mebel. Przejechała dłonią po blacie i zaczęła szukać oparcia
fotela, na którym powiesiła swoje ubrania, zanim poszła spać.
— Peter, najpierw zasilanie awaryjne, dobrze? Myślę, że z tym szybciej
sobie poradzimy. Musimy je… mam, znalazłam! — poznała po dotyku materiał
spodni. — Poczekaj na mnie, muszę się ubrać.
Zsunęła z siebie nocną koszulę i
naciągnęła szybko spodnie. Następnie udało się jej założyć resztę i odnalazłszy
szufladę, wysunęła ją i rozpoczęła poszukiwania latarki.
— Miałam gdzieś
tutaj na pewno latarkę. Jak ją znajdę przyjdę do ciebie. Gdzie teraz jesteś?
— W centrali — usłyszała.
— Dobra, więc
zrobimy to po mojemu, okej?
— OK. Czekam na ciebie. Jak coś
skontaktuj się ze mną — i rozłączył się.
Schowała aparat do kieszeni i mając
teraz wolne obie ręce energicznie przeszukiwała szufladę. Nic nie znalazłszy,
otworzyła boczne drzwiczki i opróżniła górną półkę. Kiedy i tutaj nic nie
znalazła głośno syknęła i zaczęła się zastanawiać, czy kogoś nie wezwać. Już
miała to zrobić, ale wyrzucając przedmioty z szafki chwyciła w końcu pożądany
przedmiot. Wstała i przełączyła guzik mając nadzieję, że jest sprawna. Na
szczęście lampka z przodu zaświeciła białym strumieniem światła, rażąc ją w
oczy. Teraz mogła opuścić pokój.
Zignorowała
przedmioty leżące na podłodze i oświetlając drogę przed sobą minęła je, po czym
założyła buty i pociągnęła za klamkę. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Poświeciła najpierw w jeden, a potem w drugi koniec korytarza. Czuła się, jakby
znajdowała się kilkanaście kilometrów pod ziemią. Czarna pustka otaczała ją ze
wszystkich stron. Zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przed siebie. Idąc
zastanawiała się, co mogło spowodować tą awarię. Do tej pory wszystko działało
bez zarzutu. Poczuła dreszcze, kiedy pomyślała, że ten stan mógłby się przeciągnąć.
Nie martwiła się zbytnio o siebie, lecz o personel i swoje badania.
Tak, badania.
To dla nich się tutaj znalazła. Skręciła w lewo i ostrożnie pokonywała stopnie,
schodząc w dół. Odnosząc wrażenie, jakby mijała kolejne poziomy jakiejś
opuszczonej kopalni nie była daleka od prawdy. W końcu od ponad roku mieszkała
na stacji kosmicznej. Stacje kosmiczne w
przeciwieństwie do struktur kopalnianych znajdowały się nad ziemią, a nie pod
nią. I w dodatku znacznie wyżej, lecz teraz była pewna, że oba miejsca zapewne
niewiele musiały się od siebie różnić.
Zeszła
schodami i usłyszała dobiegające z od dali głosy. Należały one do członków
personelu. W słowach przez nich wypowiadanych można było wyczuć nutkę strachu i
zdenerwowania. Sprawiły one, że dziewczyna
mimo zaspania i zdezorientowania powinna była w tym momencie wykazać się
cechami przywódczymi. Ona tutaj dowodziła i musiała rozwiązać problem. W innym
przypadku załodze i badaniom groziło niebezpieczeństwo. Czując się za nich
wszystkich odpowiedzialna, zaczęła iść ku nim. Dostrzegła migające światło
latarek. Głosy umilkły, jak tylko usłyszeli odgłos jej kroków.
— Kto tam? —
spytał ktoś.
— To ja! — krzyknęła.
— Pani
profesor?
— Tak. Nie
martwcie się. Przyszłam z pomocą.
Mars – czwarta planeta od Słońca już od
starożytności rozbudzała wyobraźnię mieszkańców Ziemi. Jej rdzawoczerwona barwa sprawiała, że pierwszą rzeczą, z
jaką nam się kojarzyła była krew. A ona z kolei od zawsze towarzyszyła walce i
pożodze wojennej. Stąd planetę nazwano imieniem rzymskiego boga wojny.
Czerwona Planeta czczona przez wieki
okrążała Słońce niepokojona przez nikogo, lecz wraz z rozwojem technologii,
którą zdobył człowiek z czasem stała się celem naszych podróży. Mars obok
ziemskiego Księżyca jest jedynym miejscem w kosmosie, na jakim wylądowała
istota ludzka. Dzisiaj dla wszystkich jest to naturalne. Sięgnęliśmy gwiazd.
Zrobiliśmy to sami bez niczyjej pomocy. Nie natrafiliśmy na nikogo, a Mars stał
się dla nas nowym domem i nadzieją. Lecz zanim do tego doszło, ponieśliśmy
wiele trudów i wyrzeczeń.
Od tysiącleci zerkaliśmy ku gwiazdom.
Na początku nieśmiało unosiliśmy swoje głowy ku górze. Nie będąc świadomi
samych siebie baliśmy się rzeczy i zjawisk, których nie rozumieliśmy. Im dalej
szliśmy tym więcej zaczęliśmy pojmować. Wraz ze zrozumieniem przyszła
ciekawość. Dotarliśmy do każdego zakątka na naszej planecie spotykając
różnorodne gatunki zwierząt i roślin. Ich bogactwo nas urzekło. Zdobywając
całkowitą kontrolę nad lądem i oceanami pragnęliśmy więcej. Nocne niebo wciąż
intrygowało ludzi.
Człowiek odkrywając nowe planety zaczął się zastanawiać,
czy może i na nich tętniło życie. Skoro sami chodziliśmy i oddychaliśmy, czemu
więc gdzie indziej miałoby być inaczej? Jakie było nasze rozczarowanie, kiedy
okazało się, że Ziemia była wyjątkiem. Mars również okazał się niezamieszkany.
Pragnęliśmy, zatem obdarzyć go życiem. Z pomocą przyszła nam nasza wyobraźnia.
Szczególnie na tym polu odznaczyła się literatura. Czytając o innych rasach
zamieszkujących Czerwoną Planetę doszliśmy do wniosku, że sami mogliśmy się w
przyszłości znaleźć na jej powierzchni. Aby to uczynić, należało wpierw zdobyć
potrzebne informacje.
Zaczęło się od bezzałogowych misji badawczych. Misje te
opierały się na sondach i łazikach. Wysłano ich na Marsa kilkadziesiąt.
Pierwsze z nich zostały skonstruowane i wystrzelone w drugiej połowie XX wieku.
Niektórzy naukowcy wskazują, że to nie XXII wiek, w którym żyjemy, a XX był
przełomowy w historii ludzkości. W tym stuleciu rasa ludzka z dwóch krwawych
wojen, w których wyniku skonstruowano m.in. bombę atomową, podjęła po ich
zakończeniu pierwsze próby eksploracji kosmosu. Konflikty zbrojne są motorem
rozwoju nauki i technologii. Tak przynajmniej głoszą politycy i producenci
broni. One sprawiły, że posiadając szczątkową technologię mogliśmy nareszcie
zacząć zaspokajać ogromny głód wiedzy. Naszą ciekawość skierowaliśmy wpierw na
najbliższego sąsiada – Księżyc. Jednak lądowanie na nim, jak i badanie go nie
wystarczyło. Wraz z coraz większą ciekawością człowieka rosły również potrzeby.
A one kosztowały nas dużo.
Naturalne złoża znajdujące się na Błękitnej Planecie
zaczęły się wyczerpywać. XXI wiek objawił się, jako stulecie zmożonych badań,
rozwojem nauki i technologii. Jeśli wcześniejsze tysiąclecia istota ludzka
spędziła czołgając się to przez te dziesięć dekad człowiek rozpędził się do
prędkości lokomotywy. Rozwijaliśmy się tak szybko, że stało się to dla nas
niebezpieczne. Ziemianie nie byli przygotowani ani mentalnie ani społecznie.
Staliśmy się bogami, a może ściślej ujmując pomyśleliśmy, że się nimi staliśmy.
Odsunęliśmy na bok tradycje i wierzenia przodków. Religie i zasady współżycia
wszystkich istot żywych zamieszkujących naszą planetę stały się dla człowieka
zbędne i nieważne. Skoro mogliśmy sami ustalać reguły nie licząc się z
rodzinnym światem, staliśmy się jej przekleństwem.
Zapewne wielu z
obecnych, jak i przyszłych mieszkańców Ziemi będzie zadawało sobie pytanie, co
z tym wszystkim wspólnego ma Mars. Otóż, kiedy jeszcze dwieście lat temu
pisarze tworzyli pierwsze historie opowiadające o kolonizacji Czerwonej
Planety, starali się opisać jej przebieg. Chcieli przedstawić konsekwencje,
jakie mogło ono mieć dla własnych stwórców.
Jedni byli
bliżej, inni dalej, jednak żaden chyba nie mógł przewidzieć, co tak naprawdę
się stanie. W 2061 człowiek rozpoczął projekt zasiedlenia Księżyca, by już
dwadzieścia lat później móc pochwalić się licznie wybudowanymi ośrodkami
mieszkalnymi i naukowymi. Srebrny Glob był tylko przystankiem w drodze do
osiągnięcia większego celu. Tym celem było naturalnie kolonizacja Marsa.
Zaczęło się w latach osiemdziesiątych XXI wieku. Przez lata rakiety
transportowały na planetę noszącą imię boga wojny potrzebne moduły do
skonstruowania pierwszej bazy na powierzchni. Krok po kroku, stopniowo placówka
stała się gotowa, aby przyjąć pierwszych rezydentów. Pierwszy człowiek postawił
swoją stopę na piaskach Marsa 18 listopada 2104 roku. Od tamtego pamiętnego dnia
koloniści, co rocznie obchodzą święto. Kolejne lata to już powolny proces
przygotowania planety na najbardziej zaawansowane naukowo, finansowo i
technicznie przedsięwzięcie. Rozpoczęto terra-formowanie
Marsa. Najbardziej skomplikowanego procesu w historii…. — przerwał
słysząc hałas nad swoją głową. Coś uderzyło o dach pojazdu.
— Co to było?
— zapytał mężczyzna w okularach, odrywając oczy od monitora.
— Proszę się
nie przejmować i wrócić do czytania. Przed nami jeszcze kawał drogi. To wszystko
przez te zatłoczone ulice — odpowiedział otyły człowiek siedzący obok niego.
Poprawił się na swoim miejscu i z dezaprobatą przyglądał się ludziom
znajdującym się za szybą. — Znów się zaczyna — pokręcił głową.
— Co takiego
ambasadorze?
— Demonstracje
i protesty — wskazał palcem na dach, gdzie ponownie odezwał się odgłos
uderzanego metalu. — Rzucają w nas kamieniami. Z tyłu, za tymi ludźmi. Myślą,
że jak ich nie widać to są bezkarni. Ale jeszcze kiedyś się doigrają!
Samochód, którym
się poruszali należał do ambasadora Wielkiej Brytanii, Sir Waltera Smitha.
Kierowca, co chwile musiał zwalniać i trąbić na osobników stojących na drodze.
Czwórka ochroniarzy biegła obok pojazdu i odpychała, co bardziej krewkich
gapiów. Za nimi jechał drugi samochód ochrony.
— Panie Green.
Może pan wrócić do lektury. Mimo tych niedogodności nic nam nie grozi. Jestem
ciekaw, co pan tam takiego czyta?
—
Swój tekst. Piszę książkę o Marsie i kolonizacji. Jednak to plany na przyszłość.
— O! Może zostanie pan pisarzem? —
podekscytował się Smith. — Przydałoby się, jakby ktoś napisał, co naprawdę się
tutaj dzieje.
Pasażer poczuł
lekkie zakłopotanie. Przyleciał tu z innych powodów. Nie wierzył, aby mógł
napisać coś nowego o tym miejscu. Książek na ten temat powstało mnóstwo.
— Wątpię.
Lubię swoją pracę.
— Szkoda.
Drugim pasażerem był Christopher Green
– dziennikarz „The Daily Mirror”, który właśnie przybył na Marsa. Wszystko było
dla niego zupełnie nowe.
— Czy tutaj tak zawsze? — spytał
rozglądając się nerwowo.
—
Jakby to panu powiedzieć panie Green. W ciągu marsjańskiego roku jest tutaj
dość spokojnie, ale im bliżej osiemnastego, tym robi się gorzej. W tym okresie
protesty, demonstracje i burdy po nocach to sytuacja normalna.
— Na Królową! — przeraził się
dziennikarz. Smith machnął ręką.
— Kiedyś dało
się to znieść, ale szczerze panu powiem, że teraz to i ja ledwo nad sobą
panuję. Rzucają w nas kamieniami, a zdarzają się przypadki, że również innymi
przedmiotami. Dosłownie ciskają w nas wszystkim, co mają akurat pod ręką.
Ostatnio używają sobie do woli.
— Kto taki? Chyba nie brytyjscy
koloniści?
— Akurat naszych rodaków to tutaj jest
mało, a w takie dni jak te siedzą cicho w swoich domach. Nie chcą się wychylać.
— Nie rozumiem — przyznał szczerze
Christopher.
— To proste. Wcześniej było nas tutaj
dużo. Jako naród, który wyłożył ogromne pieniądze na terraformowanie, mieliśmy
prawo na zasiedlenie sporego terenu. Jednak po latach większość z nich
postanowiła zrzec się obywatelstwa.
Green zrobił
wielkie oczy, co za małych szkieł wyglądało dość śmiesznie. Teraz baczniej
zerkał na tych mężczyzn, kobiety i dzieci. Kim oni byli? Bezpaństwowcami?
— Więc oni… się znaczy
wszyscy?
Walter Smith
nie patrzył teraz na niego, ponieważ groził jakiemuś chłopakowi pięścią za
splunięcie w szybę. Wyjął chusteczkę z kieszeni na piersi i otarł nią swoją
zaokrągloną twarz.
— Co? Nie!
Kiedyś modne było wśród kolonistów przyjmowanie obywatelstwa marsjańskiego —
mówiąc to spojrzał na Christophera. — Wygląda pan... ile ma pan lat, jeśli można
wiedzieć?
— Ja? Dwadzieścia siedem, sir.
— Ach.
Jest pan jeszcze młody. Ja od piętnastu lat mieszkam na Marsie, a od trzech
piastuję swój urząd w imieniu Królowej. Widziałem już sporo na tej planecie.
Green słysząc
to pokiwał głową. Sam ukończył studia dziennikarskie na Uniwersytecie
Oksfordzkim i dzięki pomocy szwagra dostał pracę w jednej z najlepszych gazet w
kraju. Jednak nie miał w swoim dorobku żadnego godnego uwagi artykułu i kiedy
ich stały korespondent rzucił pracę, udało mu się ubłagać naczelnego, żeby mógł
polecieć na Marsa i chociaż tymczasowo przejąć zwolnione przez poprzednika
miejsce. Naczelny pewnie wyzwałby go od najgłupszych i zagonił do sortowania
papierów lub danych na komputerach, ale z braku chętnych nie miał wyjścia i
pozwolił mu polecieć. Przypomniał sobie reakcję szwagra, zastępcy szefa, który
będąc przy tej rozmowie słysząc jego prośbę o pozwolenie na lot zrobił minę,
jakby zjadł coś niestrawnego. Później jedni mu gratulowali, drudzy odradzali, a
jeszcze inni nawet współczuli, chociaż on sam nie wiedział, dlaczego. W dniu
odlotu siostra żegnała go tak, jakby szedł na wojnę. Stała na lotnisku płacząc,
a mąż pocieszał ją, obiecując, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby jej brat
wrócił jak najszybciej do domu cały i zdrowy.
To prawda, że
niewiele wiedział o Marsie. Całą swoją wiedzę opierał na tym, co przeczytał i
usłyszał. Media informowały, że Mars miał pewne kłopoty, ale od trzech lat
wszystko wskazywało, że sprawy mają się ku lepszemu. W dobie kosmicznych
podróży nie za wiele podróżował. W ogóle to pierwszy raz opuścił Ziemię. Może,
dlatego został dziennikarzem? Aby zwiedzić świat i przełamać lęk zakorzeniony w
nim od dziecka. Podjął jednak decyzję. Czuł, że wydarzy się coś, co da jego
dziennikarskiej karierze solidnego kopa. Mimo strachu miał nadzieję, że
wszystko będzie dobrze i znajdzie to, czego szukał. Właśnie tutaj na Marsie.
Wyjechali z
centrum miasta. Im dalej się poruszali tym tłum stawał się coraz gęstszy. Wraz
z nim rosło również niezadowolenie. Green naliczył kilkanaście transparentów z wrogimi hasłami wobec rządu. Towarzyszyły im okrzyki i wrogie gesty.
Ambasador
ponaglił kierowcę, aby przyśpieszył, lecz ten nie mógł za wiele zrobić. Droga stała się praktycznie nieprzejezdna. Ochroniarze również mieli
mnóstwo pracy. Uwijali się jak w ukropie, starając się jakoś oczyścić dalszą
trasę.
— Aby dotrzeć
tylko do naszej ambasady — rzucił Walter wychylając się za siedzenia kierowcy,
żeby spojrzeć na to co mieli przed sobą. Grupka zakapturzonych ludzi stała
naprzeciwko nich i nie chciała się ruszyć. — Usuńcie ich! — rozkazał.
— Tak jest! — odpowiedział ochroniarz
siedzący obok kierowcy i wydał polecenie ludziom na zewnątrz.
Były absolwent Oksfordu przyglądał się,
jak dwóch ochroniarzy próbuje usunąć protestujących. Według niego ambasador
miał ochronę niczym amerykański prezydent, a mimo tego pokonanie prostej drogi
z lotniska do ambasady sprawiało tyle kłopotu. Był ciekawy, co jeszcze tutaj
zobaczy. W końcu udało się usunąć blokujących i mogli jechać dalej.
Przedstawiciel rządu trochę się uspokoił.
— Chyba mam za
małą ochronę. Chciałem tylko odebrać pana z lotniska, a co się dzieje? Będę
musiał ją zwiększyć.
— Dziękuję, że ambasador mnie odebrał,
ale nie trzeba było robić sobie kłopotu.
— Ależ to żaden kłopot! — żachnął się
Smith. — Naprawdę! To dla mnie przyjemność. Jak tylko dotrzemy na miejsce zjemy
obiad i wieczorem przeprowadzi pan ze mną wywiad, tak jak obiecałem.
— Bardzo dziękuję — Green był
zaskoczony jak został przywitany na tej planecie. I to podwójnie. — Szkoda, że koloniści mnie tak nie witają — zażartował.
— Tym się
akurat nie należy przejmować. Oni nie lubią nikogo. Wracając do tematu
powiedziałem, że koloniści przyjmowali swego czasu obywatelstwo marsjańskie.
— A tak —
zaciekawił się. — Proszę chwilę poczekać. Zrobię notatki i może coś wykorzystam
w swoim artykule. — mówiąc to wyjął z kieszeni telefon.
— Naturalnie.
— A więc — zaczął gdy skierował aparat
ku ambasadorowi — Powiedział ambasador, że koloniści zrzekali się swojej
narodowości, aby przyjąć nowe, tak?
— Tak. Po sukcesie przemiany planety,
rozpoczęła się wielka emigracja. Nazwano ją drugą Wędrówką Ludów. Każdy, kto
mógł, przylatywał tutaj w nadziei, że rozpocznie na Czerwonej Planecie nowe,
lepsze życie. Zjawisko wraz z szerszym dostępem do podróży międzyplanetarnych
zaczęło się niebezpiecznie nasilać. Aż w końcu nikt nie miał nad tym kontroli.
Ludzie przylatywali i brali ziemię jak leci i budowali się. Większość założyła
farmy. Dzisiaj jest ich tutaj bez liku.
— Rozumiem. Czy
organizacje międzynarodowe nie mogły jakoś temu zapobiec?
— Teoretycznie tak. Unia Europejska na
przykład kontrolowała wszystkie lotniska i porty kosmiczne, ale to nie było
takie proste. Przeciętny obywatel nie posiadał własnego środka transportu, ale
z pomocą przyszły im wielkie korporacje, które chciały otworzyć własną
działalność gospodarczą. Nie mogły tego zrobić bez kadry pracowniczej, więc
transportowali ludzi na Marsa. W dodatku pobierali od pasażerów opłaty za
przelot, co w pewnym sensie miało sens, ponieważ koszty były bardzo duże.
— Więc to
korporacje są winne?
— W większości.
Trybunał w Strasburgu oskarżył wiele firm pod zarzutem wykorzystywania własnych
pracowników. Udowodniono, że niektórzy pobierali zbyt wysokie opłaty za
przelot. Ale to okazało się i tak najmniejszym przestępstwem.
Jego odpowiedzi
potwierdzały, jak dużo wiedział on o procesie kolonizacji. Nic dziwnego, w
końcu mieszkał tutaj od piętnastu lat. Jego wiedza zrobiła spore wrażenie na Greenie.
— Proszę
kontynuować — zachęcił swojego rozmówcę. Smith przestał już zwracać uwagę na
to, co działo się wokół nich.
— Po
wylądowaniu koloniści mieszkali w strasznych warunkach. A ich liczba
niebezpiecznie rosła. Proszę sobie to wyobrazić. Nie było wielkich miast, tylko
małe farmy porozrzucane po całej planecie. Przybysze mieszkali w kontenerach.
Wszystko wyglądało prawie jak w średniowieczu. Oprócz aparatury do
terraformowania i Red Oak nie było
tutaj nic oprócz wspomnianych farm. Społeczność międzynarodowa zaczęła działać.
— Co zrobiono? — zapytał Chris.
— Uchwalono Kartę Praw Kolonisty i
ustanowiono tzw. Czerwoną Kartę. Pierwsza ustalała prawa i zasady na jakich
mieli żyć koloniści, a druga pozwalała na stałe przybycie i osiedlenie się na
Marsie.
Angielski
dziennikarz pogrążył się na chwilę we własnych myślach. O pierwszej karcie
słyszał na studiach, ale o drugiej już nie. Spojrzał na Waltera.
— Czerwona
Karta? Pierwszy raz o niej słyszę. Czy my również jej potrzebowaliśmy?
Pan ambasador
słysząc to tylko się uśmiechnął.
— My?
Naturalnie, że nie! Nasz rząd sam decydował, kto może lecieć. Nas obowiązywała
tylko Karta Praw. O Czerwoną Kartę muszą się starać obywatele mniej zamożnych
państw. Głównie mieszkańcy Europy Wschodniej, Afryki i ubogich państw Azji.
— Rozumiem. W takim razie dostęp do
Marsa jest dla wyżej wymienionych utrudniony i ograniczony. Zgadza się?
— Oczywiście, że tak. Najbogatsze
państwa nie po to przecież poniosły takie koszty, aby potem pozwolić
niezaangażowanym krajom na swobodną eksplorację nowego świata. Proszę
zrozumieć. Czerwoną Kartę przyznano państwom uboższym, ale też tylko tym, które
wsparły nasz międzynarodowy projekt. Ich pomoc była ograniczona, ale
doceniliśmy tych, którzy okazali swoje zaangażowanie i dobrą wolę. I dlatego w
ramach podziękowań przyznaliśmy im Czerwoną Kartę.
— Czy te karty skłoniły kolonistów do
przyjęcia marsjańskiego obywatelstwa?
— Zagwarantowały im takie prawa jak
wolność słowa, nietykalność czy prawo pobytu. Jednak nie miały one większego
wpływu na ich decyzję.
— Czemu?
— Czemu? — powtórzył za nim. — Powodem
było poczucie odrębności. Kiedy udało się nam wprowadzić, jako taki porządek na
horyzoncie pojawiły się nowe problemy.
— Jakie?
— Po sukcesie przemiany planety i
opanowania sytuacji z emigracją przez pewien czas panował spokój. Narody
dostały swoje tereny pod kolonizację, a wielkie korporacje kontrolowane już
przez agencje rządowe na dobre zadomowiły się na Czerwonej Planecie. Nastąpił
jednak konflikt interesów.
— Konflikt interesów? Z kim?
Człowiek
noszący tytuł szlachecki wskazał brodą na ludzi znajdujących się na ulicy.
— Osiedlaliśmy się zgodnie z prawem
międzynarodowym, a ekspansja wielkich firm stawała się coraz większa. A
przecież od 2104 roku minęły całe dekady. Potomkowie pierwszych kolonistów
stopniowo zaczęli odizolowywać się od nas – Ziemian. Z każdym rokiem część z
nowo przybyłych się do nich przyłączała. Byli to głównie pracownicy kopalń i
innych ogromnych zakładów, którzy czuli się oszukani i wykorzystywani. Mars
jawił się im niczym raj, a stali się zwykłą klasą robotniczą, która pracowała
za pensie niższe niż na Ziemi.
— Przecież to
bezprawie! — oburzył się Green. Właściciel pojazdu spojrzał na niego badawczo.
— Tak. Łamano nasze prawo na każdym
kroku. Z czasem przyłączyli się do nich również właściciele farm. Nie mogli
sprostać konkurencji z ogromnymi korporacjami. Część z nich zbankrutowała i
popadła w biedę. Zasilili i tak spore już grono bezrobotnych i bezdomnych
błąkających się po ulicach pierwszych miast.
— To straszne…
— wyjąkał dziennikarz.
— Niestety takie są fakty. Mars jest
specyficzną kolonią. Jest daleko od Ziemi, więc z kłopotami musiała sobie
radzić na bieżąco i…
— … sama —
dokończył za ambasadora. Ten przytaknął.
— Zgadza się. I tak błędne koło się
zamknęło. Koloniści zrzekali się swoich rodowitych obywatelstw jeden po drugim
i przyjmowali marsjańskie. Stali się Marsjanami.
Wciąż jechali,
ale zrobiło się już spokojniej. Niepokojeni już przez nikogo zbliżali się do
dzielnicy, gdzie znajdowała się Brytyjska Ambasada. Christopher Green zanotował
coś w swoim cyfronotesie i wyłączył telefon.
— Dziękuje, panie ambasadorze —
uśmiechnął się. — Wyszedł nam chyba jednak mały wywiad.
Smith roześmiał się i spojrzał na
zegarek.
— Tak, chyba
tak. Za jakieś piętnaście minut będziemy na miejscu.
— Tłum się
rozszedł — zauważył Green.
— Jesteśmy już prawie w dzielnicy
senackiej. Tutaj znajdują się domy senato-
rów i ambasady. No i co najważniejsze kontrolę tutaj mamy w zupełności my.
Teren pilnuje wojsko, a nasi przeciwnicy nie chcą się narazić na otwarty
konflikt z prawem.
Sir Walter zakołysał się z
zadowoleniem na tylnym siedzeniu samochodu. Widać, że im bliżej był swojego
domu, tym czuł się pewniej. Green zaś z krótkiej rozmowy dowiedział się sporo o
Marsie i jego sytuacji. Bezwątpienia to miejsce było pod każdym względem inne
od tego, co widział do tej pory w swoim życiu. Nie miał wątpliwości, że pobyt
tutaj, chociaż krótki zmieni jego światopogląd.
Samochód na
chwilę zatrzymał się. Sir Walter Smith rozkazał wsiąść ochronie do drugiego
pojazdu jadącego za nimi, stwierdzając, że nie będą oni już dalej potrzebni.
Jak tylko czterech mężczyzn wsiadło do środka, ponownie ruszyli. Po dziesięciu
minutach dotarli prawie na miejsce.
Oczom
Greena ukazał się wysoki na pięć metrów mur. Bramę zaś zagradzał wojskowy
transporter opancerzony. Obok niego stało kilku żołnierzy z bronią w ręku.
Młody dziennikarz „The Daily Mirror” pierwszy raz widział ją z tak bliska.
Jeden z żołnierzy w szarym mundurze i
chełmie pokazał otwartą dłonią, aby się zatrzymali. Kierowca nacisnął hamulce i
samochód stanął w miejscu. Dwóch wojskowych podeszło do niego. Prowadzący
pojazd opuścił szybę.
— Dokumenty
proszę.
Ochroniarz
podał odpowiedni dokument. Drugi żołnierz przeskanował go
i oddał z powrotem. Obaj żołnierze skinęli do siebie, po czym jeden z nich
podszedł
do drzwi Smitha i zastukał w szybę.
— Co się dzieje? — spytał, kiedy
wychylił głowę.
— Przepraszam ambasadorze, ale musi pan
pojechać do drugiej bramy — odpowiedział żołnierz. Jego oczy zasłaniały
czerwone okulary przeciwsłoneczne.
— Czemu?
Jestem pięć minut od celu mojej podróży.
— Przez bramę przedarło się paru
intruzów. Musieliśmy interweniować. Na razie ten posterunek jest zamknięty.
Przepraszam za trudności. Teren od drugiej bramy jest przez nas zabezpieczony.
Powiadomimy tamten posterunek, że jedziecie. Przejedziecie bez kontroli —
skończywszy wyprostował się i zasalutował.
— No trudno… — odpowiedział
zrezygnowanym głosem Smith. Nie mieli wyjścia. — Jim! Jedź do drugiej bramy.
— Tak jest.
Koła skręciły w
prawo, wzniecając tuman kurzu i obie luksusowe rządowe limuzyny pojechały
wzdłuż muru. Młody Anglik spojrzał za siebie. Żołnierz w okularach odprowadzał
ich wzrokiem.
— Przepraszam cię za te niedogodności.
Nic tutaj nie funkcjonuje tak, jak należy.
— Nie… nic nie
szkodzi. Czy takie sytuacje zdarzały się wcześniej?
— Tak. Zanim
nie dokończyliśmy budowy ogrodzenia. A czemu pytasz?
— Z
ciekawości…
Green ponownie spojrzał za swoje
siedzenie, ale pędzili teraz po piaszczystej drodze. Poza rdzawo-czerwonym kurzem nie
widział już nic.
Tymczasem przy bramie mężczyzna odsłonił oczy i wskazał palcem do
reszty, aby wsiadała do wozu. Jego oczy miały identyczną barwę jak okulary,
które nosił. Wzrokiem przeczesał okolicę. Nie widząc nikogo odpiął hełm i
rzucił nim o ziemię. Uśmiechnął się i ruszył do transportera.
Po chwili
wszystkie dwanaście kół zaczęło się obracać i żołnierze szybko odjechali w
kierunku miasta. Po ich obecności pozostały tylko ślady opon i porzucony hełm.
Przy wysokich i nowoczesnych
drapaczach chmur gmach Marsjańskiego Parlamentu wyglądał jak relikt minionej
epoki. Z budowany na planie koła swoją architekturą miał nawiązywać do
starożytnego Rzymu. Największym i najpiękniejszym elementem budowli była wielka
szklana kopuła, pod którą obradował marsjański parlament. Olbrzymia budowla
dominowała nad pobliską okolicą. Główne wejście znajdowało się od strony
reprezentacyjnego placu, na którym odbywały się defilady. Sam plac był
zamknięty. Od frontu, po wysokich, strzelistych schodach znajdowała się fasada
parlamentu. Było nim bogato zdobiony portyk z czterema rzędami kolumn w
porządku jońskim. Po pozostałych stronach placu również znajdowały się kolumny
ustawione w rzędach, na których opierał się wąski dach. Swoją konstrukcją
naśladowały greckie stoa, a wraz z
całym kompleksem miały one przypominać grecką agorę, gdzie koncentrować się miało życie polityczne mieszkańców.
Dokładnie na
samym jej środku znajdował się olbrzymi monument. Przedstawiał on rzymskiego
boga wojny – Marsa, którego imieniem ochrzczono Czerwoną Planetę. Cały kompleks
był pomysłem pierwszego w historii kolonii marszałka marsjańskiego sejmu
Mathiasa Berga. Widząc wznoszenie kolejnych konstrukcji ze szkła i stali
zaproponował wybudowanie gmachu według starych i klasycznych wzorców.
Mars, jako
kolonia targana była licznymi wewnętrznymi konfliktami i ówczesny jeszcze
ambasador wyszedł z inicjatywą powołania miejscowego rządu, który miałby
reprezentować interesy zarówno władz ziemskich jak i kolonistów.
Po latach
krwawego terroru i widocznego już zmęczenia po obu stronach pojawiła się chęć
współpracy. Idea Berga mogła więc zostać zrealizowana, ale należało jeszcze
wybrać miejsce. Wolnej przestrzeni do zagospodarowania było mnóstwo. Zanim
doszło do pierwszych wolnych wyborów komisja na czele z pomysłodawcą wybrała
teren i wykonawcę. Mathias Berg, który w młodości studiował w Rzymie i był
zafascynowany jej antyczną architekturą poparł projekt budowli przypominający
rzymski Panteon wzbogacony innymi elementami starożytnego budownictwa.
I tak po
ogłoszeniu decyzji rozpoczęły się prace. Budowa trwała niecały marsjański rok.
Po jego zakończeniu wybrany rząd mógł przenieść się z gmachu tymczasowego do
docelowej siedziby.
Wszyscy byli
zachwyceni nowo oddanym obiektem. Była to jedyna taka konstrukcja na planecie i
wyróżniała się swoim wyglądem w stosunku do reszty zabudowy. Z czasem
dobudowano nowe elementy do już istniejących i tak kompleks stopniowo się
rozrastał. Obecnie główny gmach wraz z placem, ogrodami i innymi budynkami
zajmował powierzchnię ponad stu hektarów.
Jednocześnie z rozwojem kompleksu
również kariera jej autora szła do przodu.
Po wygaśnięciu funkcji ambasadora Mathias Berg wystartował w wyborach i wygrał.
Mandat senatora sprawował przez dwie kadencje. Po niej ku jego zaskoczeniu
pojawiła się możliwość objęcia nowego stanowiska. Będąc ambasadorem i senatorem
dał się poznać, jako sprawny polityk. Swoją kreatywnością i zaangażowaniem
udało mu się przeforsować wiele ważnych ustaw. Mathias Berg dzięki życzliwości i
naturalnym zdolnościom zyskał sobie szacunek wśród innych polityków. I co
najważniejsze wśród mieszkańców kolonii. Widzieli oni w nim lidera i przywódcę.
Tylko on według społeczności obu planet mógł powstrzymać terror ze strony
radykalnych bojówkarzy walczących o niepodległy Mars. Dlatego światowi
przywódcy postanowili oddać cały sejm miejscowym senatorom, a na czele parlamentu
postawić charyzmatycznego polityka, który miałby posiadać częściową władzę nad
kolonią
Berg przyjął tę
propozycję. Po raz pierwszy w historii całą władzę ustawodawczą posiadali
rodowici politycy. Do tej pory parlament był mieszany. Połowa senatorów
reprezentowała, bowiem Ziemię. Niewątpliwie odniesiono sukces, mimo, że władza
wykonawcza wciąż należała do Rady Ambasadorów. Również sądy faktycznie
pozostały pod jej kontrolą.
Jednak marszałek wiedział, że
pierwszy krok został zrobiony i kiedyś Mars uzyska całkowitą autonomię.
Marzenie o wolności Berg chciał zrealizować drogą pokojową. Na przeszkodzie
stali wyżej wspomniani bojówkarze. I z nimi Berg miał zamiar się rozprawić.
Cel za jego życia nigdy nie został
zrealizowany. Pięć lat temu zginął on w zamachu bombowym. Wszyscy pogrążyli się w żałobie. Stało się jasne, że
piastowane przez niego stanowisko było równie niebezpieczne, co
prestiżowe. Po śmierci Mathiasa wybrano
jego następcę. I ku zaskoczeniu to on, a nie jego sławny poprzednik odniósł
sukces. Od blisko trzech lat nikt nie zginął z ręki terrorystów. Nikt nie
zginął z ręki Aresu. Ów człowiek zwyciężył tam, gdzie zawiedli
najlepsi politycy i żołnierze. Tym człowiekiem był Johan Durand. Drugi w
dziejach marszałek marsjańskiego sejmu.
Do niego
właśnie szli Nicolas Spencer i Simon Ollson. Krok za krokiem, pokonywali długi
plac niosąc w prawych dłoniach walizki. Mijali właśnie posąg Marsa, kiedy
Ollson uniósł głowę w górę. Słońce bystro świeciło na nieboskłonie.
— Wciąż jest
ciepło, jak na listopad.
— A co? Nie przyzwyczaiłeś się jeszcze?
Tutaj pory roku trwają dwa razy dłużej niż na Ziemi i często się spóźniają.
— Ech. Wszystko tu, na Marsie jest
dziwne — westchnął Ollson. — Nie to, co
u nas.
— Masz na myśli Ziemię?
— Miałem na
myśli rodzinną Szwecję.
Idąc ku
gmachowi obaj mężczyźni zawsze z zainteresowaniem przyglądali się siedzibie
parlamentu. Piękne, ręcznie zdobione kolumny robiły wrażenie. Wykonane przez
najlepszych mistrzów dłuta idealnie podkreślały atmosferę tego miejsca. Tak
samo jak ogromna kopuła na samej górze. Teraz odbijała promienie błyszcząc z
daleka.
— Ale siedzibę
sobie odwalili — odezwał się Szwed.
— Tak. Piękną.
Szkoda tylko, że za nasze pieniądze.
— Pamiętaj, że zbudowaliśmy ją po
części dla siebie samych. Kiedyś obra-
dowali w nim również nasi senatorowie.
— A kiedy to było? Powinni oddać
przynajmniej część poniesionych kosztów. Wiesz ile ten cud architektury
kosztował?
— Wiem, wiem. Europa też sporo w to
zainwestowała. Mnie bardziej jednak niż ten budynek denerwują coraz to nowe
pomysły Duranda.
Nicolas Spencer jako ambasador
Stanów Zjednoczonych wraz z Ollsonem i innymi członkami Rady bywał tutaj prawie codziennie. W przeszłości
przylatywał tu helikopterem, jednak ze względów bezpieczeństwa ruch powietrzny
nad okolicą został zabroniony. To mógł jeszcze zrozumieć. Czasy były jakie
były. Jednak okazało się, że to dopiero początek. Środki bezpieczeństwa były z
każdym miesiącem zaostrzane. I tak budynek sejmu stał się praktycznie twierdzą
odizolowaną od reszty miasta. Pomysłodawcą większości z nich był właśnie Johan
Durand. Spencera momentami zastanawiało, z jakiego powodu to robił. Przecież to
on sam uporał się z Aresem. Czyżby
chronił się przed nimi — ambasadorami?
Wchodzili po
wysokich schodach. Normalnie podjechaliby pod nie służbową limuzyną, jednak
ostatnio marszałek zabronił jakiegokolwiek ruchu samochodowego na placu.
Musieli, więc wysiąść wcześniej i resztę drogi pokonać piechotą.
— Mnie też one
denerwują — z godził się z nim Amerykanin. — Ale musimy je znosić. Niech robi
sobie tutaj, co chce, póki tylko będzie wykonywał nasze polecenia.
— Myślisz, że
można go kontrolować? — zainteresował się Simon.
— Oczywiście. W końcu to my rządzimy
resztą. Jesteśmy ambasadorami i tylko my możemy wprowadzać prawo w życie. Nikt
inny.
— Masz rację, Nicolasie, ale nie
zapominaj, że Durand kontroluje cały senat. To jednak jest jakaś siła
polityczna.
— Mylisz się. Mathias Berg, z nim
trzeba było się liczyć. Gdyby żył dzisiaj to nie wiem jak wyglądałaby nasza
sytuacja. Ale Durand oprócz załatwienia sprawy z Aresem nie zrobił praktycznie nic.
Weszli między
pierwsze kolumny czując przyjemny chłód. Widzieli już szerokie drzwi prowadzące
do środka. Strzegło je dwóch strażników ubranych w czerwone kombinezony.
Zauważyli gości, ale nawet się nie poruszyli. Wyglądali jak dwa nieruchome
posągi. Ambasadorzy pokazali swoje legitymacje i jeden z nich otworzył im
drzwi. Gdy tylko ich minęli Simon spojrzał krzywo na swojego towarzysza.
— Mówisz, że praktycznie nic nie
zrobił? A jak wyjaśnisz tamtych dwóch?
— To straż. Przecież sam się na nią
zgodziłeś? — zdziwił się Nicolas.
— Pamiętam, ale to twoim zdaniem jest
nic? To są pierwsi funkcjonariusze Marsjańskich Sił Bezpieczeństwa! Kontrolę
nad nią ma tylko senat, a to znaczy, że de facto odpowiadają oni wyłącznie
przed Durandem.
Jego towarzysz
tylko się roześmiał. Simon w ogóle go nie rozumiał. Oni, Amerykanie zawsze myśleli, że wszystko mają pod kontrolą.
— Och, daj
spokój — odpowiedział, kiedy przestał się śmiać. — To tylko paru ludzi. Z nimi nie
podbije całej planety. Przecież to już ustaliliśmy. Niech wśród tych kolumn
robi sobie to na co ma ochotę.
— Wiesz jak to powiadają. Po nici do
kłębka.
— Wy,
Europejczycy za bardzo się przejmujecie.
— Z
doświadczenia wiem, że nikogo nie wolno lekceważyć.
— Uwierz mi,
że i ja nikogo nie lekceważę.
Ollson nic już nie odpowiedział. Nie
chciał się kłócić. Reprezentował kontynent, który wciągnął resztę świata w dwie
wojny światowe. Mimo wszystko zamierzał uważnie spoglądać Durandowi na ręce.
Takie dostał zresztą instrukcje.
— Johan zdradza słabość to koloru
czerwonego — powiedział, patrząc na swoje buty, które stąpały po czerwonym
dywanie. Z barierek na drugim piętrze zwisały czerwone flagi i proporce.
— Cóż, ma do tego prawo. Z
tego, co mi mówił, to jego ulubiony kolor.
— Czasem myślę,
że wszystko na tej planecie jest czerwone. Ludzie, rzeczy i tak dalej.
Amerykanin ponownie się roześmiał. I
teraz też chłodny z natury Szwed nie wiedział, z czego śmieje się jego kolega.
— Wszystkim Mars kojarzy się z tym
kolorem. Mimo wszystko jesteśmy na Czerwonej Planecie. Nie zapominaj o tym.
Nawet po przemianie każdy ją tak nazywa. I tak już pewnie zostanie.
— W to akurat
nie wątpię…
Nicolas
wiedział, że Ollson był tutaj nowy. I rozumiał, że musiał się zaaklima-
tyzować. Nie był jednak pewny, czy Szwed zrozumie tutejsze realia, nawet po
dłuższym pobycie. Jako polityk Ollson reprezentował Radę Europejską, a tam
patrzono zupełnie inaczej na Mars niż w USA. A człowiek, który właśnie szedł
obok niego tylko potwierdzał go w tym przekonaniu.
— Jesteśmy wam wdzięczni.
— Za co?
— Za wsparcie,
które udzielacie Stanom od dłuższego czasu.
— A, za to. To nic takiego — Spencer
dzisiaj pierwszy raz zobaczył uśmiech
u Ollsona. — To była z naszej strony konieczność. Siły pokojowe, które właśnie
przybyły pomogą wam zachować spokój podczas święta.
—
Wiesz, że nie tylko o tym mówię. Chodzi mi o powód, z którym tutaj przy-
chodzimy.
— Jeśli chodzi ci o to, to na razie nie
powinieneś nam dziękować. Nie wiemy czy Durand się zgodzi.
Nicolas pokiwał przecząco swoją długą
czarną czupryną i stuknął walizką
o swoje kolano.
— Zgodzi się.
To tylko formalność. Z robi wszystko, co mu karzemy. Muszą zostać tylko
zachowane pozory. My przedstawiamy mu plan, on udaje, że to przemyśla, po czym
mówi krótkie „tak” i załatwione.
Teraz Ollson zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie możesz
być tego stuprocentowo pewny. A jak zechce, żeby wysłać kogoś innego?
Amerykański ambasador wydął usta i wskazującym palcem lewej dłoni pomachał nim przed Szwedem.
— Nie. Nie ma
innej opcji. Nie chcemy angażować swoich wojsk. Przecież wiesz.
— Sprawa jest
z założenia prosta, ale musimy pilnować tajemnicy. Rozumiem, że nie chcecie
sobie brudzić rąk, ale żeby wysyłać kogoś, kto o niczym nie wie?
— To nie tak,
że nie chcemy sobie brudzić rąk — zaprzeczył. — Po prostu dowództwo uznało, że
skoro mamy jednostkę specjalnie przeszkoloną do tego rodzaju misji, to grzechem
byłoby ją nie wykorzystać.
— No dobrze,
ale nie mogę ci zagwarantować, że od tak wykonają rozkaz. Oni jeszcze nic nie
wiedzą. Powiadomimy ich dopiero, kiedy Durand wyrazi zgodę.
— Oni też się
zgodzą. Zawsze się zgadzają. I nie martw się. Niczego nie odkryją. Nawet, jakby
chcieli.
— Obyś miał rację…
Kiedy
skończyli rozmawiać byli już na drugim piętrze. To tu, na końcu, za salą
posiedzeń swój gabinet miał marszałek. Minęli paru senatorów ubranych w tradycyjne
marsjańskie płaszcze i tuniki. Kłaniając się raz, po raz okrążali wielką salę.
Widać ją było zza balustrady. Rzędy pustych w tej chwili siedzeń skąpane były w
świetle. To promienie słoneczne wpadały przez kopułę do wnętrza. Piękny widok.
Tak pokonawszy całe piętro stanęli naprzeciwko gabinetu Johana Duranda. Wyszła z
niego kobieta ubrana w długą suknię w kolorze indygo. Włosy miała splecione w
jeden duży kok. Każda dorosła Marsjańska musiała je nosić w ten sposób. Tego
wymagała od nich tradycja. Ollson nie mógł się do tego przyzwyczaić. Za każdym
razem, gdy spotykał tutejsze kobiety uważnie się im przyglądał. Skrzyżowała
swoje ręce na piersi, po czym ukłoniła się lekko.
— Witam
Szanownych Ambasadorów. Mam na imię Shala i jestem osobistą asystentką
marszałka — przedstawiła się.
Amerykanin i Szwed lekko skłonili głowy. Kiedy uprzejmości zostały już
wymienione asystentka otworzyła obie połówki drzwi.
— Marszałek już panów oczekuje. Proszę
za mną.
Weszli za nią.
Kobieta prowadziła ich krótkim korytarzem. Simon zauważył, z jaką gracją się
poruszała. Na sukni dostrzegł drobno wyszyte symbole. Nie wiedział, co one
oznaczały, ale wyglądały, jakby zostały zaczerpnięte z kultury orientu. No i te
imię. Shala — może i ładne, ale zastanawiał się jak bardzo rodowici mieszkańcy
musieli nienawidzić ich, Ziemian, skoro nie chcieli nawet nadawać swoim
dzieciom normalnych, ludzkich imion. Słyszał o mieszanych małżeństwach.
Przecież sam Mathias Berg przyjął marsjańskie obywatelstwo, gdy tylko zakochał
się w tutejszej kobiecie. Ożenił się z nią i stał się jednym z nich. Simon
wszędzie widział różnicę między nimi. Na ulicach, w domach, a szczególnie tu, w
parlamencie. Może i mieli wspólnych przodków, ale z każdym rokiem coraz mniej
ich łączyło. W Europie to dostrzeżono, ale kiedy rozmawiał ze Spencerem miał
wrażenie, że albo Ameryka tego nie widzi, albo nie chce widzieć. Dziwiła go ich
upartość. Przecież sami zrodzili się w podobny sposób.
Shala
zatrzymała się i pchnęła kolejne drzwi. Przekroczyła próg i ustała z boku. Ogłosiła
ich przybycie i zaprosiła do środka. Blond włosy Szwed przeszedł obok niej. Bez
wątpienia Marsjanki były piękne i dystyngowane. Gabinet w porównaniu z wszędzie
dominującą monumentalnością wydawał się bardzo mały. Shala po wprowadzeniu
gości wyszła zgrabnie, zamykając za sobą drzwi. W fotelu przy biurku siedział
jego gospodarz. Za nim po prawej stał ktoś jeszcze. Człowiek wstał i podszedł
się przywitać. Uścisnął ich dłonie i wskazał na dwa wolne fotele.
— Czekałem już na was. Proszę,
siadajcie — powiedział Johan Durand.
— Dziękujemy — odpowiedział Nicolas.
Johan Durand
był niskim mężczyzną po sześćdziesiątce. Kiedy zasiadł z po-
wrotem za biurkiem, stał się jeszcze mniejszy. Tak jak pozostali nosił tunikę i płaszcz. Wyróżniał się jednak lepszym krojem i wykończeniem. Nieliczne, siwe
włosy odsłaniały łyse zakola. Skierował swój niewielki, haczykowaty czubek nosa
ku swojemu towarzyszowi.
— Magnusie, nalej naszym gościom
herbaty.
— Służę.
Magnus
postawił przed Nicolasem i Simonem tacę z filiżankami i czajnikiem. Nalał im
herbatę i podał do rąk. Następnie ukłonił się tak samo, jak wcześniej Shala i stanął ponownie przy Durandzie. Ambasadorów zawsze dziwiła ta sytuacja.
Ilekroć tu przychodzili, Magnus ich obsługiwał. I pewnie nie było w tym nic
dziwnego, gdyby nie fakt, że Magnus był wicemarszałkiem sejmu. Rozumieliby to,
gdyby mogli z nim rozmawiać jak równy z równym. Jednak w przeciwieństwie do
Ziemi na Marsie panowała inna kultura i zwyczaje. Dotyczyło to również
polityki. Wicemarszałek nie mógł podczas spotkań zabierać głosu w dyskusji.
Jedyne, co mógł zrobić to poczęstować gości. Przez resztę czasu stał milcząc.
Dla obcych takie zachowanie było, co najmniej dziwne. Jak tłumaczył im Durand
tylko on mógł oficjalnie przyjmować głowy innych państw i prowadzić z nimi konwersację.
Marszałek był jedynym i oficjalnym przedstawicielem kolonii.
—
Przepraszam, że musieliście przejść tyle drogi pieszo. Mam nadzieję, że wam to
zbytnio nie przeszkadzało? — zaczął Johan.
— Ależ skąd — odpowiedział Nicolas i
wziął łyk herbaty.
— Cieszę się — Durand wyraźnie się
rozweselił słysząc taką odpowiedź.
Simon z
początku nic nie mówił, pijąc herbatę. Przypomniał sobie słońce na zewnątrz.
— Czy mogę
wiedzieć, dlaczego pan wprowadził ten zakaz? — spytał odkładając swoją filiżankę.
— Naturalnie.
Doszły mnie słuchy, że wielu osobom nie podobał się fakt, że po placu, na
którym odbywają się państwowe uroczystości jeżdżą non stop samochody. Na
początku nic z tym nie robiłem, ponieważ uznałem, że myśli tak tylko
mniejszość. Ale później dostałem petycję podpisaną przez pięćdziesiąt tysięcy
osób.
— I poszedł pan im na rękę?
— Tak,
ambasadorze. Widzę, jak stało się to ważne dla moich rodaków. Tutaj, gdzie się
znajdujemy podczas obchodów wszyscy zaczynamy odczuwać specyficzną więź łącząca
nas wszystkich. To dla nas szczególny dzień. Zrozumiałem to, kiedy przeczytałem
niektóre nazwiska na liście.
— I z tego powodu pan to zrobił?
— Tak,
dlatego. Ambasadorze, może dolać herbaty? Widzę, że opróżnił pan swoją
filiżankę. Magnusie! Nie stój tak! Nalej panu Ollsonowi kolejną.
Magnus już miał to zrobić, ale Simon
zatrzymał go.
— Nie! Dziękuję bardzo, ale nie trzeba.
— Jeśli będzie
chciał pan więcej, proszę tylko powiedzieć. Ona jest wyśmienita. Hoduję ją w
swojej posiadłości. Jest ręcznie zbierana i parzona. Prawdziwa, naturalna
herbata.
Nicolas
Spencer przyglądał się jej barwie. Nie przyszli tu przecież dyskutować o jakiś listkach herbaty.
— Marszałku. Wiemy jak rozwiązać nasz
problem.
Durand splótł chude palce i przysunął się. Jego blada twarz wyraziła
zainteresowanie. Sprawiał wrażenie spokojnego i uczciwego człowieka.
Zaprzeczały temu jedynie małe, bystre oczy. Poruszał nimi szybko i żwawo, co
kłóciło się z resztą jego wizerunku.
— Słucham.
— Planujemy przeprowadzić akcję
ratunkową. Chcemy odbić zakładników.
— W jaki sposób?
— Mamy do dyspozycji oddział specjalny
— mówiąc to spojrzał na Ollsona.
— Oddział specjalny?
— Tak. To
najlepsi z najlepszych. Zostali specjalnie przeszkoleni do tego rodzaju misji.
Są w posiadaniu odpowiedniej jednostki. Akcję chcemy przeprowadzić w
przestrzeni kosmicznej.
— No nie wiem…
to ryzykowne przeprowadzać coś takiego. Tutaj u nas nigdy czegoś takiego nie
robiliśmy.
Polityk
ze Szwecji zerknął ukosem na Spencera. Amerykanin jednak położył walizkę na
kolana i otworzył ją. Wyjął z niej dysk i wręczył go Durandowi.
— To są
informacje o wybranym oddziale. Proszę nam zaufać. Przecież okup nie wchodzi w
grę, prawda?
—
Prawda! Jeśli zapłacimy im raz, to jutro znowu porwą jakiś statek. Nie chcę
nawet myśleć, jak to się odbije na naszej reputacji.
— I na żegludze — dodał Amerykanin.
— Zgoda!
Zróbcie to jednak po cichu… dobrze? — Johan nawet nie zerknął na dysk.
Ambasadorzy dopięli swego. Otrzymali
zielone światło.
— Oczywiście.
Nikt się o niczym nie dowie — i spojrzał na Magnusa. Jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji.
— Skoro pan
powiedział, że to najlepsi z najlepszych to chyba niczego nie muszę się obawiać
— usta marszałka ułożyły się w szerokim uśmiechu. — Więc to zapewne US Army
osobiście wykona to zadanie. Jest mi bardzo miło, że potraktowaliście to
poważnie.
Ollson
zastanawiał się, czy nie poprosić jeszcze o jedną filiżankę herbaty. Postanowił
się jednak wstrzymać.
— Nie… nie
powiedziałem, że to US Army — zaczął powoli Spencer. — Nasza armia nie ma w tej
chwili do dyspozycji takiego oddziału. Nie tutaj.
— Więc kogo chcecie wysłać?
— Zadanie
powierzymy siłom pokojowym, które właśnie przybyły na Marsa — wtrącił się
Ollson.
— Całym?
— Nie. Misję wykonają Polacy.
Johan Durand zapadł się w fotelu.
Utkwił w nich swój wzrok.
— Chcecie misję powierzyć Polakom?
— Tak.
— Nie
wiedziałem, że mają oni taki oddział. Więc Polacy wchodzą w skład sił
pokojowych?
— Nie tylko wchodzą w jej skład, ale
także nimi dowodzą — wyjaśnił Ollson.
— A ten kontyngent z kolei podlega
naczelnemu dowództwu.
— Czyli
ambasadorze, oni odpowiadają przed amerykańskim dowództwem, tak?
—
Ściślej mówiąc to kontyngentem dowodzi Rada Ambasadorów wraz z międzynarodowym dowództwem. Po skończeniu misji pokojowej poszczególne siły
powrócą pod swoje wcześniejsze komendy.
Nie
wiadomo, czy marszałek dokładnie to zrozumiał, ale klasnął głośno w dłonie i wstał.
— Doskonale!
Skoro macie bezpośrednie dowództwo nad nimi, to nie widzę żadnych przeszkód.
Zrozumcie mnie — powiedział rozkładając ręce w geście bezradności. — Kolonia
nie posiada własnych sił zbrojnych.
„Oprócz
Marsjańskich Sił Bezpieczeństwa” — pomyślał Simon. Ambasadorzy podnieśli się ze
swoich miejsc.
— Z góry
dziękuję za udzieloną pomoc — marszałek podał im dłoń na pożegnanie.
— Rada
Ambasadorów zawsze służy pomocą — odpowiedział Nicolas i wyciągnął rękę.
Johan Durand zawołał asystentkę. Po
chwili weszła do gabinetu.
— Shala. Odprowadź naszych gości —
polecił.
Znów skrzyżowała
ręce na piersiach i ukłoniła się. Wskazała dłońmi wyjście. Obaj ambasadorzy
przeszli przez nie, po czym Shala zrobiła to samo. Odprowadziła ich do
pierwszych drzwi. Przy nich zwróciła się do nich.
— Miło było
nam panów gościć i zapraszamy ponownie — pożegnała ich i znikła za drzwiami.
Spencer
i Ollson znowu zostali sami. Ich wizyta zakończyła się sukcesem. Mogli już
wracać.
— Widzisz! Udało się. Było tak jak
mówiłem — chwalił się Amerykanin.
— Było jak mówiłeś — Ollson przyznał mu
rację.
Zeszli
na dół. Przeszli przez hol, krocząc znowu po czerwonym dywanie. Zostawili za
swoimi plecami przepych marsjańskiego gmachu. Pozostało przejść tylko przez
kontrolę. Funkcjonariusze MSB stali tam gdzie zwykle. Szwed nieufnie przyglądał
się ludziom w czerwonych kombinezonach, czując na ich widok niepokój. Kiedy
straż ich zanotowała mogli opuścić budynek.
Znaleźli się między kolumnami. Ambasadorów przywitała niższa
temperatura. W środku było cieplej. Teraz Simon chciał wyjść na słońce, ale
tarcza słoneczna przez ten czas obniżyła swoje położenie, chowając się za
wystającą kopułą. Masywny dach rzucał długi cień na plac.
— Chodźmy. Zrobiło się chłodniej —
powiedział, chowając ręce do kieszeni.
Przyśpieszyli kroku. Chcieli dojść do
samochodu.
— Teraz twoja kolei, Ollson — odezwał
się Spencer.
—
Skontaktuję się wpierw z polskim ambasadorem. Nie będzie zadowolony, że
uzgodniliśmy to bez niego.
— Martwi cię to?
— Nie, wcale.
— To dobrze. Nie należy on do naszej
Rady.
Simon nie miał
zamiaru się nim przejmować. Reprezentował cały Stary Kontynent. Ale on sam
prawdopodobnie czułby się niemile dowiadując się o wszystkim ostatni.
Niepokoiło go coś innego. Polscy wojskowi mogli stanowić problem. Zapewne będą
mieli pretensje, dlaczego zaraz po przybyciu wysyła się ich do zadań bojowych
bez należytego odpoczynku. Postanowił podzielić się swoimi wątpliwościami z
Nicolasem.
— A co jak polskie dowództwo będzie
sprawiało przeszkody?
— I dlatego przekonasz ich ambasadora.
— Spróbuję.
— Jak nie ty to ja to zrobię. To jest
właśnie wasz problem.
— Nie rozumiem. O co ci chodzi?
— O to, że
wszystkie decyzje opieracie na budowie skomplikowanych powiązań. Wystarczy, że
ktoś się nie zgodzi i tracicie całą inicjatywę.
— Więc uważasz, że nasz model rządzenia
jest przestarzały?
— Tak. Już
dawno powinniście utworzyć jeden organizm polityczny i państwowy. Bylibyście silniejsi i działalibyście sprawniej.
— I mówi mi to ktoś, kto żyje w
państwie federalnym.
— Ale zarządzane centralnie — wyjaśnił
Spencer.
— Załatwię to. Nie martw się.
Polityk
z Europy nie był pewny, czy przy tak odmiennych poglądach uda im się wypracować
wspólną politykę wobec marsjańskiej kolonii. Jego naród rozwijał się tylko,
dlatego, że szanowano w nim głos każdego. U nich rządziła demokracja. W Stanach
Zjednoczonych również, ale wobec Marsa zniknął gdzieś u nich głos rozsądku.
Przestali słuchać.
— Twoje
obawy są bezpodstawne — stwierdził Nicolas dochodząc do zaparkowanego wozu.
— Może…
—
Nie może, ale na pewno!
Amerykanin sprawiał wrażenie pewnego siebie. Ollsonowi przeszło przez
myśl, że może Nicolas wie więcej niż mówi.
— W
przeciwieństwie do ciebie nie zakładam niczego z góry. Ja wciąż uważam, że
sporo ryzykujemy. To miała być tajemnica, a narażamy ją na ujawnienie.
— Niby jak
miałoby do tego dojść? — zapytał Spencer. — Rozchmurz się. Za bardzo się przejmujesz.
Ani Polacy ani Durand o niczym się nie dowiedzą. I tak pozostanie.
Poklepał go po ramieniu. Szofer
otworzył mu drzwi.
— Ollson.
Dzięki temu upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu — dodał, gdy tylko znalazł
się w mercedesie.
Simon Ollson spojrzał na piękne niebo. Zaczęło
ono przywierać ciemny purpurowy kolor. Słońce za nim znikło na dobre,
przysłonięte konstrukcją kopuły. Szkło, którym była pokryta przybrało podobny
odcień, jak niebo dookoła. Już niedługo kopuła zostanie oświetlona przez
sztuczne oświetlenie zamontowane na dachu. Aby znów pięknie rumienić się
kolorami tęczy będzie musiała zaczekać do jutra.
Oni
również będą musieli poczekać do jutra. Było wielce prawdopodobne, że
następnego dnia machina wojenna zostanie wprawiona w ruch.
Deimos
obserwowany gołym okiem z Marsa był trudno odróżnialny od gwiazdy, choć sam
gwiazdą nie był. Jako drugi w kolejności księżyc okrążał on Czerwoną Planetę w
ciągu 30, 5 godziny, co nie więcej pokrywało się z marsjańską dobą. Tak samo
jak pierwszy i bliższy księżyc Fobos, Deimos był planetoidą przechwyconą przez
Marsa. Z zewnątrz w niczym nie przypominał on ziemskiego Księżyca. Deimos miał
nieregularny kształt. Jego powierzchnie pokrywały kratery, ale były one gładsze
niż u Fobosa czy Księżyca. Oprócz kraterów jedyne, co łączyło marsjański
księżyc z ziemskim to jej skład. Kratery wypełnione były regolitem, podobnie
jak na Srebrnym Globie. Nikt nawet nie pomyślał o zamieszkaniu tego
niegościnnego miejsca po zasiedleniu planety, którą obiegał. Ignorowany i niezauważony przez nikogo Deimos robił to, co zawsze. Okrążał wraz z bratem
ciało niebieskie, które ich przygarnęło.
Od roku
jednak Deimos nie był samotny, mając za towarzysza stację kosmiczną orbitującą
nad nim. Znajdowała się ona po jego niewidocznej stronie. Stacja Halla, bo tak się nazywała, z budowy
bardzo różniła od swoich innych odpowiedników. Jej głównym elementem był tzw.
„rdzeń”. Wyglądem przypominało ono grubą metalową rurę pochyloną pod kątem 15
stopni. Do niego dołączone były inne moduły. Po bokach wystawały panele
słoneczne, odwrócone ku Słońcu. Na górze stacji znajdowała się centrala.
Przypominała kwadrat, z którego wystawał gąszcz anten i nadajników. Mniej
więcej w połowie długości rdzenia nazywanego również pniem z przodu i z tyłu
usytuowany był dok mogący przyjąć dwa statki jednocześnie. Na dole, nad
powierzchnią Deimosa znajdował się generator i lądownik umożliwiający
wylądowanie na księżycu. Całość dopełniały silniki umiejscowione na czterech
ramionach umożliwiające zmianę położenia. Dla widza stacja przypominała
pochylone drzewo, które zostało zasadzone przez kogoś w kosmicznej próżni.
Ludzie zaś zamieszkujący owe drzewo starali się uporać z ostatnimi kłopotami,
trapiącymi ich tymczasowy dom.
— No nareszcie — odetchnęła Kejdan, słysząc
przyjemny pomruk wydawany przez generator.
— Chodzi, pani profesor.
— Dobra robota, Blanco.
Dziewczyna uścisnęła niskiego, krępego mężczyznę, który odpowiadał za
sprawy techniczne na stacji. Będąc o głowę wyższa od niego, wyglądała jak
zatroskana matka obejmująca swoje dziecko.
— Dziękuję, to nic takiego. Naprawdę —
odpowiedział trochę zmieszany.
— Oj, nie bądź
taki skromny! — szturchnęła go w ramię — Twoja żona i dzieci na pewno są z
ciebie dumne. Tak samo jak ja.
— Za bardzo mi pani schlebia.
— Dobrze
wiesz, że bez ciebie nie poradzilibyśmy sobie. Pozdrów ode mnie Marię i
dzieciaki, kiedy będziesz dzwonił do domu. Wiem, jak bardzo za nimi tęsknisz.
— To już rok, kiedy widziałem ich po raz
ostatni. Ale może niedługo puszczą nas stąd. Chociaż na trochę.
Blanco
wyraźnie posmutniał. Wiedziała jak rodzina była dla niego ważna. Pewnie dla
każdego, kto ją posiadał tak było.
— Nie
długo dadzą nam przepustki. Jesteśmy już z Dunne’em blisko. Naprawdę blisko.
Próbowała go pocieszyć. Wszyscy mieli już dość przebywania na stacji.
Trudno było się im dziwić. W końcu ile można siedzieć w jednym miejscu i to w
dodatku w zamknięciu.
— Idę do centrali. Idziesz ze mną? —
spytała.
— Niech
pani idzie pierwsza, pani profesor. Ja tutaj zostanę. Muszę skalibrować
urządzenia.
— Jak chcesz. Wszyscy będziemy na
górze.
Zostawiła go
samego, pogrążonego w swoich obowiązkach. Doskonale go rozumiała. Każdy z nich
miał jakąś pasję, która pomagała im przetrwać jakoś czas spędzany tutaj. Dla
Javiera taką pasją była naprawa różnego typu urządzeń. Postanowiła skorzystać z
pobliskiej windy. Przez ostatnie półtorej godziny biegała po schodach w górę i
w dół jak szalona. Nacisnęła ostatni przycisk na panelu i pozwoliła windzie
zrobić resztę. Oparła się patrząc prosto przed siebie. Była zmęczona. Od tego
biegania bolały ją nogi.
Ale
czuła również jak kamień spadł jej z serca. Przez chwilę przeraziła się, że nie
dadzą sobie rady. Starała się sprawiać wrażenie opanowanej, ale nie była pewna
czy jej się to udało. Odkąd była małą dziewczynką wszyscy ją chwalili. Za to,
że była słodkim, grzecznym dzieckiem i za to, że jako uczennica wygrywała
wszystkie olimpiady z rzędu. Podobno była jednym z najbardziej inteligentnych
ludzi na świecie, ale na takie sytuacje nie była przygotowana. Na studiach nie
nauczono jej, jak ma radzić sobie pod presją. To mogły nauczyć ją tylko takie sytuacje,
jak te przeżyte przed chwilą. Zadowolona poczuła powolne zwalnianie kabiny, aż
w końcu podłoga przestała drżeć pod jej stopami. Winda stanęła otwierając się.
Naprzeciwko niej znajdowała się centrala.
Z niej dobiegały ożywione i podniecone odgłosy.
—
Widzę, że wszyscy są szczęśliwi? — weszła uśmiechnięta, widząc grupkę ludzi
gestykulujących między sobą.
Wysoki
facet o rudych włosach zaczął bić brawo. Reszta poszła jego śladem. Dziewczynę
przywitały gromkie oklaski.
— O to
nasza bohaterka! Brawa dla Agnieszki Kejdan! — wskazał na nią głośno krzycząc.
Nie
spodziewała się tego. Nie czuła się na pewno bohaterem. Ktoś inny zasługiwał na
pochwały.
— To nie moja zasługa. Podziękujcie
Blanco, nie mi.
Mężczyzna
odsunął krzesło przy stole. Miał nie tylko rude włosy, ale i piegi. Błękitne
oczy zza połówek okularów spoczęły na niej.
— Jego też
przywitamy brawami. Nie martw się. A teraz usiądź. Na pewno jesteś zmęczona,
jak my wszyscy.
— Dziękuję, Dunne. Jesteś kochany —
odpowiedziała.
Dunne udał, że
się wstydzi i zwrócił się do wszystkich, tak żeby wszyscy dobrze go usłyszeli.
— Proszę, nie mówcie mojej żonie.
Zabiłaby mnie!
Wszyscy
obecni wybuchnęli śmiechem, zasiadając do długiego stołu, przy którym
prowadzili rozmowy i narady.
— Dobrze
wiemy, że nie mógłbyś zdradzić Jessici. Z nikim. Za bardzo się jej boisz —
odcięła się. Na jej słowa odpowiedziały kolejne chichoty.
— No wiesz? Poczułem się urażony — i
puścił do niej oko.
— Tak, tak. O
to nasz Peter Dunne! Największy podrywacz będący jednocześnie pod pantoflem
swojej żony. Biedaczek.
— A żebyś wiedziała!
Rozluźniła się trochę. Była mu za to wdzięczna. Miała dobrych
współpracowników. Dlatego tak bardzo się dla nich starała.
—
Cieszę się, że nikomu nic się nie stało podczas awarii — powiedziała opierając
łokcie o stół.
— Sytuacja przez chwilę wyglądała
poważnie.
— Wiem, Peter. Musimy ustalić jej
źródło.
— Wszystko sprawdzimy — zapewnił ją
Dunne.
Dziewczyna rozejrzała się. Brakowało tu
paru osób.
—A gdzie porucznik i jego zastępca?
— Tutaj, pani profesor.
Odwróciła się. Dwóch mężczyzn z bronią
przy boku zasalutowało jej.
— Już wam mówiłam poruczniku, że nie
musicie mi salutować.
— Według mnie
muszę. Jasno dostałem rozkaz, że jestem pani podwładnym i mam wykonywać wszystkie pani polecenia.
— Och,
Johnson. Wiem, że jesteś żołnierzem, ale to mnie krępuje. Nie jestem wojskowym
tak jak ty.
Wyższy z nich podszedł bliżej. Nikt się
nie poruszył, czekając, co powie.
— Ani
ja. Nie jestem żołnierzem. Już nie. Jeśli wolisz, mogę nie salutować. Pod
warunkiem, że wydasz mi taki rozkaz.
— Mówisz, że nie jesteś
żołnierzem, ale mam ci wydać rozkaz. Nie rozumiem.
— To, co tutaj
robię nie ma nic wspólnego z prawdziwą służbą. Zresztą, nie zrozumie pani.
Agnieszka zmarszczyła brwi. Była na to zbyt zmęczona. Patrzyła na porucznika
Marka K. Johnsona ze zdziwieniem. Faktycznie go nie rozumiała.
— Macie mi nie salutować. Wszyscy! To
rozkaz!
Mówiąc to
poczuła się głupio. Chyba nie mogłaby się związać z mężczyzną
w mundurze. Johnson kiwnął głową na znak, że zrozumiał.
— Przyjąłem.
Wracam do swoich obowiązków. Gonzales! — zwrócił się do człowieka stojącego za
nim.
— Tak!
— Zostańcie z
nimi.
Rozkazał
odwracając się powoli. Robiąc to przeleciał wzrokiem po twarzach zgromadzonych
tutaj ludzi. Pani profesor zauważyła to, ale nic nie odpowiedziała. Jego wzrok
zatrzymał się na sekundę na niej. Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Johnson
zrobił kwaśną minę i wyszedł szybko zostawiając ich samych. Kiedy znikł, jej
najlepszy przyjaciel parsknął przeciągle i spojrzał na jedynego w tej chwili
żołnierza w pomieszczeniu.
— Jak tam
układa się współpraca z nowym dowódcą Gonzales? — zagadnął go Dunne.
— Wbrew
pozorom bardzo dobrze. Jest dość sztywny i formalny, ale poza tym jest w
porządku.
— Jak dobrze,
że chociaż ty go rozumiesz — skwitował krótko Peter zajmując swój stary,
zniszczony fotel, który przywiózł ze sobą z Irlandii.
Członkowie
personelu zarechotali. Porucznik, odkąd zjawił się na stacji, stał się obiektem
drwin. Teraz tylko Agnieszka nie pokładała się ze śmiechu. Sama nie wiedziała,
dlaczego.
— Przejdźmy do omówienia tego, co się
stało — przerwała im.
Ludzie dookoła spoważnieli. Gonzales zasiadł
w międzyczasie na krześle zarezerwowanym dla dowódcy ochrony. Widząc wreszcie
skupienie na ich twarzach kontynuowała.
— Ta
stacja posiada specjalne zabezpieczenia na wypadek takiej sytuacji. Kiedy zabraknie
głównego zasilania, natychmiast powinno załączyć się awaryjne.
— Ale tak się niestało — odezwała się
kobieta z naprzeciwka.
— Właśnie. Dlatego najpierw powinniśmy
się skupić na tym.
— Racja — poparł ją Dunne.
Raul Gonzales,
zastępca ochrony słuchał ich uważnie. Wiedział, że skoro nie ma tutaj
porucznika będzie musiał mu później zdać raport ze spotkania.
—
Dlaczego awaryjny generator się nie uruchomił… — ktoś z końca zastanawiał się po cichu.
— Energię dla
niego gromadzą panele słoneczne. Po to je przecież mamy. Jeśli główny reaktor
przestanie dostarczać prąd, wtedy również generator przestaje pracować. Dlatego
mamy na stacji zamontowane panele jako dodatkowe źródło energii.
Irlandzki profesor Peter Dunne szybko
podążał za Kejdan.
— Może problem
tkwi w panelach? Powinniśmy sprawdzić każdy po kolei. Działają one szeregowo.
Jeśli jeden z nich nie funkcjonuje poprawnie, wtedy następuje przerwanie
przepływu energii.
— Ale
sprawdzenie ich wszystkich, jeden po drugim zajmie nam dużo czasu.
— To mogą być
panele, jak również przekaźnik odbierający od nich moc. Elektronika, przewody
zasilania i tak dalej…
— Więc mamy co robić — podsumowała
Agnieszka.
— Co zatem robimy?
Wszyscy
uczestniczący biorący udział w rozmowie czekali na jej decyzję. Miała za mało
ludzi. Nie mogła szukać usterki nie odrywając ludzi od badań. Jednocześnie nie
da się tego pogodzić. Potrzebowała pomocy.
— Rzadko o to
prosiliśmy, ale chyba nie mamy wyboru. Powinniśmy skontaktować się z centralą.
W sali
nastąpiło poruszenie. Wolno było im to robić tylko w skrajnych sytuacjach.
Peter przysunął się do niej.
— Jesteś tego pewna?
— Tak. Tym razem uważam, że to konieczne.
— Wiesz, co
było ostatnim razem, jak to zrobiłaś. Tam na górze nie są z nas zbytnio
zadowoleni. Pamiętasz, co im obiecałaś? Szybkie postępy. A zamiast tego znowu
prosisz ich o pomoc, co może spowodować odkryciem naszej placówki.
— Postanowiłam już.
Jej głos stał
się chłodny i obojętny. Gardziła tymi na górze. Miała swoich szefów.
Przeprowadzane doświadczenia były równie ważne, co życie tych wszystkich ludzi
znajdujących się na stacji razem z nią.
— Jak chcesz — odpowiedział
zrezygnowany Irlandczyk.
Wiedziała, że
musi to zrobić szybko. Zbliżała się koniunkcja. Za trzy dni Mars i Ziemia znajdą się w opozycji ustawiając się w jednej linii. Obie planety
będzie przegradzało Słońce, co spowoduje problemy z łącznością. Co prawda mieli
do dyspozycji satelity w punktach L4/L5, ale była pewna, że w tym czasie będą
zbyt obciążone. Jeśli w ciągu dwóch dni nie połączy się z centralą, to przez
dwa tygodnie będą skazani tylko wyłącznie na siebie. Na pomoc z Marsa nie
liczyła w ogóle. Ostrzegano ją, żeby absolutnie nie próbowała kontaktować się z
nikim z Czerwonej Planety.
—
Jeszcze dzisiaj wyślę im wiadomość — zakomunikowała — Na razie zespół
techniczny będzie szukał usterki. Zaczną od sprawdzenia paneli. Reszta w tym
czasie będzie robiła, to, co zwykle. Zrozumiano? — mówiąc to spojrzała na
Dunne’a.
— Będzie jak zechcesz.
— To dobrze.
Wybaczcie mi, ale pójdę jeszcze na chwilę do siebie. Peter, miej oko na
wszystko, jak mnie nie będzie.
— Wszystkiego przypilnuję. Idź.
— Dzięki.
Razem z nią
wstał Gonzales. Wiedziała, gdzie pójdzie. Ciekawa była jak przyjmie jej decyzję
Johnson. Sądziła, że raczej nie będzie zadowolony. Na korytarzu skręciła w
lewo, a on w prawo. Cieszyła się, że mogła wracać sama bez niczyjego
towarzystwa. Nie miała już ochoty na rozmowy. Chciała zostać przez chwilę sama.
Teraz jeszcze bardziej rozbolały dziewczynę nogi. Dunne obudził ją podczas snu.
Niewyspana wyszła bez prysznica. Była spocona, a na sobie nosiła wczorajsze
ubrania, w których pracowała w laboratorium przez cały dzień.
Wiedziała, co najpierw zrobi. Musiała się w środku uspokoić za nim
skontaktuje się z szefostwem. Nie lubiła tego robić. Już w myślach układała
słowa i zdania, jakich użyje, gdy zza korytarza wyjechało coś dziwnego.
Dwie
niebieskie lampki zamigotały na jej widok. Dziewczyna była zaskoczona. Co on
tutaj robił? — zadała sobie pytanie, zatrzymując się. Dopiero teraz skojarzyła,
że nie było go przy Blanco na dole, gdy wychodziła.
— Witaj siódmy.
— Witam,
pani profesor.
Odpowiedział
podjeżdżając do niej. Przed nią stał R7. Robot specjalnie skonstruowany do
pracy na stacjach kosmicznych.
— Co ty
tutaj tak buszujesz, co? Może się nudzisz? Możemy ci załatwić jakiegoś innego
robota do towarzystwa. Co ty na to?
— Gdybym był istotą organiczną poczułbym się
urażony. Jestem jedynym egzemplarzem siódmej serii. Odbieram to, jako
niezadowolenie z mojej pracy. Do tej pory nic mi pani nie mówiła o
towarzyszach. Zapewniam, że nikogo nie potrzebuję do pomocy.
Agnieszkę rozbawiły wywody robota. Ach, ten R7. Nachyliła się i położyła
prawą dłoń na jego głowie. Lampki na niej zamrugały przyjaźnie.
— Ja chciałam tylko, żebyś miał kolegę.
To wszystko.
— Służę wszystkim na stacji. Do tego mnie
stworzono. Według mojego
oprogramowania pani i pozostali są dla mnie kolegami, panami, rodziną,
przyjaciółmi…
— No już, już.
Wystarczy. Zrozumiałam — zachichotała. Żeby niektórzy ludzie myśleli tak jak
on. Miałaby o wiele mniej zmartwień na głowie.
— Czy
ma pani dla mnie jakieś polecenie?
— Ja? Niech
pomyślę… jedź na dół i pomóż Blanco. Jeśli go tam nie będzie, to odszukaj go.
On ci powie, co robić. Zrozumiano?
— Ależ
oczywiście. Jestem przecież maszyną.
No tak! Co za głupie pytanie zadała.
Czas iść do siebie i się ogarnąć.
— No to zmykaj — klepnęła go w korpus i
robot odjechał.
Wspięła
się pomału po schodach, znajdujących się na końcu korytarza. Idąc po nich
wydawała charakterystyczny stukot. Stając na ostatnim stopniu, widziała drzwi
od swojego pokoju. Zbliżając się do nich marzyła o gorącym prysznicu.
Potrzebowała tylko trochę czasu zostać samej. Miała nadzieję, że to w
zupełności wystarczy. Przyłożyła prawy kciuk na skanerze. Tożsamość została
potwierdzona i drzwi odskoczyły. Przeszła przez nie i z powrotem znalazła się w
swoim pokoju. Miała wrażenie, że minęły całe wieki od ostatniego razu, gdy tu
była. Rozrzucone rzeczy na podłodze czekały cierpliwie, jak ktoś je uprzątnie.
Kołdry i poduszki również czekały na ułożenie. Żałowała, że nie rozkazała R7
tego posprzątać.
Dziewczyno? O
czym ty myślisz! R7 to nie pokojówka! — przytomna część jej umysłu skarciła ją.
Sen również by się jej przydał, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Obowiązki
na nią czekały.
Zebrawszy się w sobie podniosła wszystko z podłogi i wrzuciła do szafki.
Następnie ułożyła, tak jak należy swoją pościel. Ogarnąwszy z grubsza pokój
poszła do łazienki i odkręciła ciepłą wodę. Rozebrała się i wskoczyła do
kabiny. Ciepły strumień od razu ją orzeźwił. Woda spływająca po jej ciele
zabierała ze sobą zmęczenie i stres, przynosząc tymczasową ulgę. Pozwoliwszy
swojemu organizmowi odpocząć jeszcze bardziej odkręciła kurek. Skierowała sitko
prosto na twarz. Czując przyjemne mrowienie na policzkach, pochyliła głowę w
dół. Nieprzerwany potok lądował na jej karku i odsłoniętych ramionach, łącząc
się w strumienie, które następnie, nie znajdując oporu spływały po plecach.
Spragniona skóra z wdzięcznością przyjmowała ten dar, kropla po kropli.
Stała pod
natryskiem, nie chcąc go opuścić. Tak bardzo pragnęła się w nim zatopić. Gdyby
tylko miała taką możliwość, skorzystałaby z niej. Móc zniknąć w morskiej otchłani, nie myśląc o niczym. Ponieść się z idącym nurtem ciągnącym
ją w zbawczą nicość. Odbyłaby tą podróż tylko sama, nienękana przez nikogo.
Dlatego sen przynosił jej ukojenie. Dla niej nie była to zwykła czynność, tak
jak dla reszty normalnych ludzi. Dla niej było to przeniesienie się do innego,
lepszego świata,
w którym mogła się schronić.
Jednak
nie bez powodu została naukowcem. Wychowana na wzorach i regułach nie potrafiła
tego uczynić. Nie mogła uciec od obowiązków i… od życia. Całe jej życie było
jednym wielkim zaprzeczeniem. Chciała zniknąć, ale nie robiła nic, żeby ten
plan zrealizować. Do tej pory nie zrobiła tego tylko z dwóch powodów. Pierwszym
powodem było poczucie odpowiedzialności. Odpowiedzialności tak silnej, że
trzymało ją całą w ryzach. A drugim powodem było brzemię, którym została
obarczona wbrew swojej woli.
Przygryzła wargi i zamknęła powieki. Jak długo da radę wytrzymać? Ile
będzie zmuszona kłamać w imię wyższych idei? Źle się z tym wszystkim czuła.
Bardzo źle. Została zatrudniona, jako aktorka, by grać. Tylko po to. I chociaż wiedziała,
że robiła to wszystko dla szczytnego celu, to nie potrafiła tego sobie
wybaczyć. Momentami sama się w tym
wszystkim gubiła. Wierzyła ze wszystkich sił, że jest dobrym człowiekiem, ale
kłamiąc i udając odnosiła wrażenie, że tak nie było. Chwilami sądziła, że było
zupełnie na odwrót. To ona stała się zła, łudząc się, że jest wcieleniem dobra.
Nie mogąc uporać się z własnymi upiorami, straszącymi ją za dnia pragnęła
tylko, żeby jak najszybciej to zakończyć. Raz na zawsze. A potem niech Bóg i
ludzie rozliczą ją z tego, co zrobiła.
Zakręciła wodę. Nie mogła sobie pozwolić na wątpliwości. Nie teraz!
Starała się zebrać myśli. Oddychając powoli przygotowywała się na powrót na
scenę. Pora znowu zagrać dla publiczności złożonej z jej przyjaciół. Działała
na tylu płaszczyznach, że musiała postępować uważnie. Mając zgiełk w głowie
przynajmniej zmyła z siebie brud. Kiedy skończyła wzięła z pobliskiego wieszaka
ręcznik i owinęła się nim. Po kąpieli poczuła się nieco lepiej, ale nie pozbyła
się wątpliwości. Próbując skupić się na rzeczywistości wzięła ze sobą szczotkę
i opuściła zawilgoconą łazienkę.
Burczenie w brzuchu przypomniało jej, że od dawna nic nie miała w
ustach. Starając się nie myśleć o jedzeniu założyła nowe czyste ubrania. Z
mokrymi włosami usiadła na biurku. Rozczesując je dała sobie jeszcze jedną
chwilę, żeby się zastanowić. Nie wolno
jej było zaniedbywać głównego celu oraz wszystkiego, co się z tym wiązało. A co
za tym idzie prawidłowe działanie stacji stało się dla niej priorytetem. Nie
miała wyboru. Wiedziała, że ma rację. To było jedyne słuszne rozwiązanie. Bała
się trochę konsekwencji, ale było już za późno. Zresztą, jak tylko pomyślała o
Dunnie, Blanco, Gonzalesie czy R7 uświadomiła sobie, co było dla niej
ważniejsze.
Nie pozwoli zawieść ich i siebie samej!
Choć była tym, kim była, to tylko w ten sposób mogła ich chronić. Chcąc dodać
sobie odwagi uderzyła się w uda i zeskoczyła z biurka. Rzuciła szczotkę na
mokry ręcznik, który położyła na kołdrze i nałożyła obuwie. Wiedząc, już, co chce powiedzieć i osiągnąć udała się
spiesznym krokiem do centrali.
W
porcie nie było prawie żadnego ruchu powietrznego. Tylko niewielki holownik
przybijał właśnie obok jego okrętu. Komandor Andrzej Pledczyński przyglądał się
spokojnie manewrowi podchodzenia wykonywanego przez ORP Smok. Wraz z jego przybyciem miał już przy sobie cały dywizjon.
Teraz potrzebował paru dni, aby doprowadzić zespół do pełnej gotowości bojowej.
Gdyby nie konieczność zabrania przez
Smoka po drodze tajemniczego pasażera to od wczoraj miałby wszystkie
jednostki pod swoją komendą. Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Mógł
spokojnie wszystko rozplanować. Więc to tutaj spędzą tegoroczne święto
niepodległości? — pomyślał patrząc na okręty zna przeciwka. Zazwyczaj robili to
w porcie w Gdyni. W tym roku zaś banderę podniosą w Hellas Base – międzynarodowym porcie wojennym na Marsie.
Słowo międzynarodowy było trochę na
wyrost. Przez blisko dziesięć lat mieściły się tutaj siły różnych państw, ale
odkąd zapadła decyzja o budowie nowego portu na północy, tutejsza baza przeszła
w posiadanie armii Stanów Zjednoczonych. Oni zaś przylecieli tu raczej w gościnę.
Polskie siły wyglądały przy amerykańskich dość skromnie. Pledczyński naliczył
trzy nowoczesne lotniskowce, dwa pancerniki i kilkanaście innych jednostek
różnego typu. Tylko jego flagowy Pazur
wyróżniał się na tle wszystkich. Już od momentu przybycia wzbudził spore
zainteresowanie wśród gospodarzy. Sam Komandor był pewny, że jego okręt był
przyszłością marynarki. Nie tylko polskiej. Dziwił się, jak można budować
jeszcze pancerniki. Ich masywne cielska sprawiały wrażenie ociężałych i
powolnych.
Nigdy nie był ich
zwolennikiem. Patrzył na nie zawsze z pogardą. Według najnowszej myśli
wojskowej miały one pełnić funkcję latających baterii artyleryjskich.
Posiadając ogromną siłę ognia miały być naturalnym przeciwnikiem lotniskowców.
Przenosiły na swoich pokładach pewną ilość samolotów, ale raczej dla
zapewnienia własnej obrony przed przeciwnikiem. Ich atutem była przede
wszystkim broń przeciwlotnicza różnego kalibru. Pancernik mający odpowiednią
ochronę przeciwko myśliwcom wroga mógł nienaruszony podejść do lotniskowca na
odległość strzału. Ich działa ciężkiego kalibru bez trudu przebijały nawet
najgrubszy pancerz. Tak przynajmniej głosili ich zwolennicy. Pledczyński
wątpił, czy wynik takiej bitwy zostałby rozstrzygnięty na korzyść pancernika.
Poruszał się on zbyt wolno. Wróg zawsze mógł zmienić kurs i odejść na
bezpieczną odległość, nękając go kolejnymi falami samolotów. Wiązałoby się to z
dużymi stratami wśród maszyn, ale nie wierzył, że pancernik nie był do ruszenia
przez szybkie jak błyskawice małe jednostki. Nie zbudowano jeszcze takiego
okrętu, który mógłby się przed nimi skutecznie obronić.
Polak podejrzewał, że jedynym ich atutem była tak naprawdę cena.
Pancerniki były tańsze niż lotniskowce. Jeden lotniskowiec kosztował więcej niż
wszystkie okręty jakimi dysponowała cała Polska Marynarka Wojenna.
Czasami zazdrościł innym lotniskowców,
które wzbudzały zachwyt wszędzie, gdzie tylko się pojawiły. Ich uniwersalność i
funkcjonalność na polu bitwy była wręcz nieoceniona, ale służąc we flocie od
blisko dwudziestu lat nauczył się jednego. Tego, że należy cieszyć się z tego,
co się ma. Stał przecież na mostku najlepszego okrętu we flocie, a on osobiście
nim dowodził. Do dzisiaj mile wspomina moment, kiedy to w porcie w Gdyni
odebrał te cudo techniki. Pamięta, jaką czuł wtedy radość i dumę. Przypominał to sobie zawsze, gdy tylko
zajmował swój fotel dowódcy okrętu. Tak było też teraz. Będąc na pomoście
bojowym własnym wzrokiem doglądał pracę sprzętu i załogi. Nowoczesne urządzenia
zaprojektowane przez polskich inżynierów pracowały równo i miarowo, a jego
ludzie na bieżąco je sprawdzali. Komandor widząc ich pracę odczuwał dziwną
pokusę sprawdzenia możliwości okrętu w warunkach bojowych. Ale nie wierzył, że do tego dojdzie. To oddział, który
przenosił na pokładzie będzie miał tutaj sporo do roboty. On i załoga mieli
tylko sprawdzić aparaturę.
Przez boczny iluminator doglądał
ostatni etap lądowania ORP Smok.
Holownik zajął spokojnie miejsce przy boku Pazura.
Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając łysą głowę. Zuch chłopaki. Odetchnął z
ulgą, kiedy tylko podległa mu jednostka zakończyła bezpiecznie manewr. Martwił
się jak poradzą sobie sami podczas podróży. Dziwił się admirałowi. Jak można
było kazać w pojedynkę pokonać całą drogę z Ziemi na Marsa?! Gdyby podczas
długiego rejsu zdarzyła się awaria, czy usterka, wtedy statek mógł zaginąć w
niezbadanej przestrzeni. Robić to wszystko dla jednego, nieznanego człowieka?
— Wszystko w porządku, komandorze? —
zapytał go niski brunet grzebiący w kablach przy stanowisku dowódcy. Jako jedyny nie miał na sobie wojskowego
munduru.
— Tak, wszystko w porządku. A ty nie
masz zamiaru iść odpocząć?
— Zaraz kończę.
Pledczyński przyglądał się pracy
jedynego cywila na okręcie. Wyciągał on różne, kolorowe przewody z przybocznego
panelu zerkając, co rusz na wskazania komputera. Na początku ich współpracy
dowódca był przeciwny obecności osób z poza struktur wojskowych, jednak podczas
długiej podróży znaleźli ze sobą wspólny język.
— Myśli pan, że uda… nam się...
przetestować system? — spytał niewyraźnie cywil trzymając w ustach długopis.
— Wątpię. Ale nasze dowództwo ma zamiar
przeprowadzić małe manewry. Ale to i tak nie będą prawdziwe warunki bojowe.
Chłopak o wyglądzie dziecka wyjął
obśliniony długopis z buzi i zaczął nim szybko pisać na kartce papieru.
Następnie zwinął ją i wsunął do przedniej kieszeni swojej koszuli.
— Rozumiem. Więc przylecieliśmy tutaj
dla zabawy?
— Dla zabawy? Nie, raczej z obowiązku.
— Z obowiązku? Ha! A moim zdaniem powodem, z którego dzisiaj tutaj
wszyscy jesteśmy jest coś, co politycy nazywają poprawnością polityczną.
Pledczyński uśmiechnął się tylko pod
nosem.
— Kacper, jesteś zbyt młody, żeby mówić
takie rzeczy.
Chłopak miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, ale wiek w jego przypadku
nie miał znaczenia. Nie, kiedy jest się geniuszem. Zresztą, kiedy twoja
ojczyzna werbuję cię w wieku osiemnastu lat do prac w supertajnym projekcie rządowym, masz prawo
mówić, co chcesz.
— Czyli nie mam szans na sprawdzenie
systemu?
— Na tą chwilę mamy na to małe szanse.
Kacper zaczął się zastanawiać, dlaczego się znalazł na tej planecie.
Przecież nic go ona nie obchodziła. Będąc częścią projektu, chciał on tylko
sprawdzić osobiście jego działanie. Nic więcej. Zamierzał zadać jeszcze jedno
pytanie, ale zauważył zastępcę dowódcy podchodzącego do komandora.
— Admirał na linii.
— Połączyć.
Wykonano rozkaz. Na monitorze pojawił się admirał Jerzy Scherfen. Miał
on poważny wyraz twarzy, co oznaczało, że dzieje się coś niedobrego.
— Admirale?
— Mam dla was zadanie.
— Słucham.
Ciekawe, jakie zadanie miało dla niego
dowództwo? Wiedział, że tutaj odpowie-
dają tylko przed jednymi ludźmi.
— Rada Ambasadorów zwróciła się do nas
z poważna prośbą. Jak najprędzej musicie opuścić port.
— Dopiero, co tutaj dotarłem! — zaczął protestować
Pledczyński.
— Wiem i rozumiem to. Musisz jednak z całym zespołem zapewnić osłonę
naszemu oddziałowi. Posłuchajcie mnie.
Scherfen wyłożył całą kawę na ławę. Z
tego, co mu powiedział, postawiono ich w niezręcznej sytuacji. Nie mieli
wyboru. Musieli wykonać zadanie.
— Dobrze, zrobimy to. Zaraz go wezwę —
powiedział dowódca okrętu.
— Załatwcie to szybko, to może dadzą
nam na jakiś czas spokój.
— Wątpię.
— Głowa do góry. Prześlą wam wszystkie informacje. Porozmawiamy o tym
później na prywatności. Powodzenia komandorze — i zniknął z ekranu.
Niech to! Zawsze to samo! Trzeba zacząć
się przygotowywać do wylotu.
— Wezwijcie kapitana.
Oficer wachtowy podszedł do
komunikatora. W tej chwili ich sukces zależał od szybkiego działania. Obecny
przy ich rozmowie Kacper ożywił się.
— Wygląda na to, że się myliłem.
Sprawdzę to i owo.
Komandor nie miał zadowolonej miny, a powinien się cieszyć. Dostał
możliwość sprawdzenia statku i załogi. Niestety jego ludzie nie byli w tej
chwili na to przygotowani. Mając cichą nadzieję, że on i kapitan we dwóch zdążą
wymyślić jakiś plan zwrócił się do chłopaka.
— Oboje się myliliśmy. Idź i wskakuj w
wojskowy mundur. Kiedy będziemy tam na górze chcę mieć okręt sprawny w stu
procentach.
— Tak jest!
Najmłodszy członek załogi natychmiast
zostawił go samego. Starszy mężczyzna widząc podekscytowanie u młodzieńca był
pewny obaw. Obecne pokolenie wychowane w latach dobrobytu nic nie wiedziało o
wojnie. Doskonale pamiętał, jak się zachowywał w czasach własnej młodości.
Kiedy młody człowiek usłyszy pierwszy strzał, nigdy już nie będzie taki sam jak
przedtem.
— Chłopcze… — powiedział szeptem sam do
siebie. — Nic jeszcze nie wiesz o wojnie.
Podczas gdy Pledczyński dowiadywał się o powierzonym im zadaniu, z
holownika wyszła pewna dziewczyna z ogromną torbą na plecach. Robiło się ciemno
i nie wiedziała dokąd ma się udać. Wpisała w minikomputer swoje nazwisko. Rozejrzała się. Gdzie nie spojrzeć same
okręty. Nie, żeby miała jakieś specjalne wymagania, ale z tego, co pamiętała
ktoś miał po nią wyjść. Wzruszyła ramionami. Jak zwykle wszystko działało do
dupy. Sama musi odnaleźć miejsce stacjonowania swojej jednostki. Na holowniku
zdezorientowana załoga nie mogła jej pomóc. Tak samo jak ona pierwszy raz byli
na Marsie.
Na ekraniku wyświetlił jej się numer
koszar. Zdumiała się. Toć to na dole! Korzystając z nawigacji zaczęła szukać
jakiś schodów albo windy. Dziwne miejsce — pomyślała.
Faktycznie Hellas Base przy
pierwszym spotkaniu wzbudzał mieszane uczucia. Okręty cumowały i stacjonowały
przy ogromnych rampach połączonych ze sobą. Rampy stanowiły główny element
wielkiego, sztucznego portu znajdującego się sto metrów nad powierzchnią. Na
dole zaś, na ziemi mieścił się kompleks wojskowy, z koszarami, szpitalem,
magazynami i wieloma innymi obiektami, służącymi, na co dzień garnizonowi.
Wybudowany na dnie basenu pouderzeniowego Hellas port był największą instalacją
wojskową na planecie. Będącą głównym ośrodkiem zaopatrzenia dla floty Ziemian
baza pełniła strategiczną rolę w procesie utrzymania władzy nad Marsem. Z racji
tego dla kolonistów była ona niczym innym jak solą w oku, miejscem
symbolizującym ziemski imperializm. Wielu przedstawicieli miejscowej
społeczności mawiało, że dopóki ten sztuczny twór będzie stał na ich ziemi,
dopóty oni nie zaznają wolności. Władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę,
dlatego jeszcze bardziej umacniały Hellas Base. Posunęły się nawet do tego, że
postanowiły wznieść drugą bazę na północy.
Dziewczyna przechodząc wzdłuż
wystających kadłubów statków nie zdawała sobie z tego sprawy. Pierwszy raz
widziała coś takiego na własne oczy. Ogromność tego miejsca, nawet po zmroku
uderzała swoim rozmachem. Jak bardzo to wszystko różniło się od ich małego,
kameralnego portu w Gdyni. Tam czuła się jak w domu, znała każdy kąt. Tutaj zaś
porażona tym, co zobaczyła czuła się, jakby trafiła do nowego, nieznanego
świata. Spoglądając na zawieszone w powietrzu ogromne okręty nie mogła się
odnaleźć. Idąc zadawała sobie pytanie, jakim cudem człowiekowi udało się
zbudować coś tak wielkiego?
Oświetlona przez lampy winda stała w
miejscu, jak gdyby specjalnie na nią czekała. Gdy tylko w niej stanęła za nią
weszło trzech mężczyzn ubranych w amerykańskie mundury. Ostrzyżone na zapałkę
głowy Amerykanów z zainteresowaniem zwróciły się w jej kierunku. Stojąc za nimi
odgrodzona własną torbą, starała się nie zwracać na nich uwagi. Jeden z
żołnierzy zerknął na jej ramię, chcąc zobaczyć naszywkę. Ujrzał małą
biało-czerwoną flagę i z ożywieniem zwrócił się do swoich towarzyszy. Polka
usłyszała jedno ciche słowo z jego ust: „Poland”. Pozostali słysząc to
odwrócili się ku niej. Tym razem uwagę nieznajomych przykuła odznaka znajdująca
się pod flagą. Przedstawiała ona otwartą czaszę spadochronu przegrodzonego
wojskowym nożem z cyfrą jeden na końcu, z którego po obu stronach wystawały
bliźniacze skrzydła.
— Witamy na Marsie — odezwał się pierwszy, kiedy przestał się już gapić
na symbol.
— Dziękuję — odpowiedziała spokojnie.
— Wybacz naszą reakcję, ale rzadko widujemy tutaj kobiety. W dodatku
takie piękne jak ty.
Zaczyna się — pomyślała spuszczając głowę w dół na swoje wypolerowane
buty. Domyślała się już, jak będzie brzmieć następne pytanie.
— Czy wszystkie polskie dziewczyny są
takie piękne? — spytał drugi żołnierz.
— Tylko te, które służą w armii — odpowiedziała, siląc się na uśmiech.
— Poważnie? W takim razie polska armia musi być najpiękniejszą armią na
świecie.
Szturchając się nawzajem z coraz
większym podnieceniem spoglądali na nowego gościa. Nawet bez makijażu, ubrana w
surowy, prosty wojskowy mundur dziewczyna z Polski robiła na nich piorunujące
wrażenie.
— W jakiej jednostce służysz?
— Jestem komandosem.
Dalej patrzyła się na buty, szukając na
ich powierzchni najmniejszego chociażby zabrudzenia. Nie miała żadnych
pretensji do ich zachowania, ale w tej chwili nie chciała być podrywana. Winda
nadal zjeżdżała na złość, nie chcąc się zatrzymać. Jej odpowiedź najwyraźniej
poruszyła Amerykanów. Spoglądali na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszeli.
Nie raz spotykała się z taką reakcją. Podczas długiej służby zdążyła się do
tego przyzwyczaić.
— Jesteś komandosem? Ty?
— Tak jak powiedziałam. Jestem
komandosem.
Ku jej uldze winda zatrzymała się i chwyciła torbę. Wyszła razem z nimi
na zewnątrz. Proponowali, że pomogą jej w niesieniu bagażu, ale ona grzecznie
podziękowała.
— Na pewno jest ciężka. Pomogę ci —
upierał się jeden z nich.
—Nie dzięki. Widzę, że jesteś
dżentelmenem, ale sama sobie poradzę.
Amerykanin wyszczerzył głupio zęby, wypinając klatkę piersiową jak do
orderu. Sama dobrze wiedziała, jak sobie poradzić z torbą i z mężczyznami.
Pożegnała ich
i zaczęła szukać polskich koszar. Odnalezienie ich nie było jednak wcale takie
łatwe, nawet przy pomocy nawigacji. Kluczyła między ciężarówkami, samochodami i budynkami. Po drodze wielokrotnie pytała się o drogę personel, na szczęście
nie słysząc już od nich głupich komplementów. Kierując się ich wskazówkami,
odnalazła wreszcie budynek zajmowany przez polskich żołnierzy.
Wzięła głęboki oddech nie wiedząc, jak
zostanie przywitana przez nowych kolegów. Spodziewała się, że będzie ono raczej
chłodne. Niosąc pakunek skierowała się najpierw do recepcji. Tam miła kobieta o
zaokrąglonych kształtach zanotowała jej przybycie i pokazała kwaterę.
Rozczarowała się, kiedy dowiedziała się, że ma mieszkać sama.
— Jesteś jedyną kobietą w oddziale —
tłumaczyła Polce kobieta. — Nie możesz spać z mężczyznami w jednym
pomieszczeniu.
— Ale mi to nie przeszkadza! Jestem przede wszystkim żołnierzem tak samo
jak mężczyźni. Chcę dzielić salę razem z innymi!
— Miałam ci wskazać twoje miejsce na wypadek, gdybyś przyszła sama i to
zrobiłam. Jeśli ci się nie podoba to idź
poskarż się dowódcy. Ja zrobiłam swoje.
Najwyraźniej tak będzie musiała zrobić
zaglądając do małego pokoiku. Przewodniczka wróciła do recepcji, a ona
tymczasem przemknęła się cichaczem dalej, mając nadzieję odnaleźć główną salę.
To nie było trudne. Odnalazła ją za męskimi łazienkami. Przekroczyła śmiało
próg sali i znalazła się pomiędzy dwoma rzędami łóżek. Na niektórych leżeli
mężczyźni zajęci swoimi sprawami. Przechodziła kolejno sprawdzając, czy dane
miejsce jest wolne, czy też zajęte. Robiąc to zdawała sobie sprawę, że wszyscy
się na nią patrzą. Jej nowi koledzy, nieświadomi, kim jest opuszczali łóżka i
zbijali się do grupki, szepcząc coś między sobą. Próbując się skoncentrować
stanęła przy jednym z łóżek. Nie widząc żadnych obcych rzeczy uznała, że te
miejsce jest wolne i położyła bagaż. Rozejrzała się wokół siebie. Reszta
oddziału zgromadziła się przy wysokim, dobrze zbudowanym facecie, który ruchem
rąk uspokajał resztę. Nie miała zielonego pojęcia, co ma dalej robić, więc
zaczęła rozpakowywać swoje rzeczy, jakby nigdy nic.
Odgłos otwieranych drzwi wywołał u niej natychmiastową reakcję.
Zauważywszy recepcjonistkę w towarzystwie dwóch innych kobiet, zrzuciła zieloną
torbę i położyła się plackiem na podłodze. Przeklinając swoją własną głupotę
leżała teraz, jakby brała udział w ćwiczeniach na poligonie. Pojęcia nie miała,
dlaczego tak zareagowała. Słyszała cichy odgłos recepcjonistki. Wypytywała o
nią. Ciekawa, co odpowiedzą, podczołgała się do końca łóżka.
— Jest tam — usłyszała odpowiedź
wysokiego gościa. Mówiąc to wskazał palcem na jej wojskową torbę spoczywającą
niedaleko niej.
— Cholera by to wszystko wzięła —
powiedziała przez zaciśnięte zęby i podźwignęła się.
Jak tylko wyłoniła się śmiechom nie
było końca. Kobieta zaś zirytowana zachowaniem dziewczyny porzuciła swoją miła
naturę.
— I ty się uważasz za żołnierza?! —
zapytała szorstko. Ta tylko wzruszyła ramionami.
— Chciałam się rozejrzeć, nic więcej.
— Do tego potrzebujesz również torbę,
tak?
— Nie lubię się z nią rozstawać. Mam w
niej osobiste rzeczy.
— Kpisz sobie ze mnie?
Podeszła do nich reszta, z wysokim
mężczyzną na czele.
— Kim jesteś?
Dziewczyna od razu wyprężyła się i zasalutowała przykładając prawą dłoń
do skroni.
— Sierżant Justyna Łomacz! Jednostka
Specjalna GROM!
— Jednostka Specjalna GROM? Już stąd widzę twoją odznakę. Nie jesteś
jedną
z nas! Nie zadajemy się z Pierwszym Pułkiem Komandosów!
— Zostałam tu przeniesiona!
Trzy kobiety wiedziały już, co się święci, ale, w czym zawiniła im ta
dziewcz-na? Znów ta głupia rywalizacja jednostek specjalnych o to, kto jest
lepszy. Co za dziecinada…
— Och, daj jej spokój Duda. Nie widzisz, że została przeniesiona.
Dopiero, co przyleciała.
Łomacz zamrugała swoimi długimi rzęsami ze zdziwienia. Pulchna jak
pączek recepcjonistka postanowiła chyba powrócić z powrotem do miłej postawy,
którą reprezentowała, na co dzień. Jej dwie towarzyszki postanowiły obrać
podobny kurs.
— Właśnie! Daj jej spokój!
Duda, człowiek posturą przypominający terminatora z filmów Camerona ani
myślał chować po sobie uszu. Stanął przed nią naprężając wszystkie mięśnie,
jakby szykował się do ataku. Sierżant będąc dziewczyną nie należała jednak do
mikrusów. Niestety nawet ona poczuła się
nieswojo. Była wysoka jak na kobietę, ale w tym momencie ten olbrzym zasłonił
jej swoim ciałem cały świat.
— Aleś ty wielki…
— Co tam mamroczesz?
Była członkini 1PPK chrząknęła tylko głośno. Spodziewała się chłodnego,
przyjęcia, ale nie do takiego aż stopnia!
— Nie… nic, nic takiego. Więc, panie
olbrzymie napinający mięsnie, co teraz?
— Myślisz, że możesz być jedną z nas?
Jego pytanie zastanowiło ją. Czy po to przeleciała te miliony lat
świetlnych, aby zostać jedną z nich? Rozmyślała przez chwilę, ale od razu
przestała, gdy tylko zauważyła jego pagony.
Wraz z nimi odnalazła błyskawicznie odpowiedź.
— Kiedy zwracasz się do starszego
stopniem należy okazać mu szacunek! Baczność!
Na jej komendę groźnie wyglądający
mężczyzna zwarł nogi.
— A więc to tak plutonowy Duda? — rzekła, obchodząc go dookoła. Odnosiła
wrażenie, że krąży wokół kolumny. — Sławna jednostka GROM! Chluba naszej armii!
I co? Teraz już sama wiem, jakie to panują u was maniery!
Plutonowy stał, milcząc niczym grób.
Reszta oddziału również się nie odzywała, ale wszyscy byli świadomi, że ta
grobowa cisza niczego dobrego nie wróży. Tylko trio złożone z trzech
przedstawicielek płci pięknej podśmiewała się, dobrze się bawiąc.
— Chyba zaraz Dudzie żyłka pęknie —
skomentowała sytuację recepcjonistka.
— Tak, chyba tak.
— Plutonowy, spocznij! — rozkazała
Justyna uznając, że wystarczy już tej szopki. Przyszła pora na udzielenie
odpowiedzi panu plutonowemu.
— Skoro już się poznaliśmy, to mogę ci udzielić odpowiedzi. Nie tylko
zamierzam być jedną z was, ale zamierzam być z was wszystkich najlepsza!
Komandosi zaczęli szemrać między sobą.
Jedni zdawali się być zaskoczeni, jeszcze inni wyglądali, jakby jej ostatnie
słowa ich uraziły. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że zwróciła ona na siebie uwagę. O to jej właśnie chodziło.
— Myślisz, że możesz być jedną z nas?
Myślisz, że od tak możesz się stać jedną z Cichociemnych? Że od tak staniesz
się Gwiezdnym Marines?!
To Duda krzyknął głośno, zagłuszając
wszystkich. Łomacz usłyszała go aż za dobrze. Chyba nadepnęła mu na odcisk.
— Tak! Zamierzam być najlepsza! Od ciebie również!
— Udowodnij to!
— Jak?
— By móc być godnym noszenia naszego munduru
nie wystarczy zwykłe przeniesienie na papierze. Każdy z nas, wliczając w to
również dowódcę musiało zdać pomyślnie próbę.
— Na czym polegała ta próba?
— Kochanie, nie chciałabyś wiedzieć… — powiedziała jedna z kobiet
stojąca najbliżej niej.
— Co to za próba? — ponowiła pytanie.
Duda zrobił triumfalną minę.
— Przez lata uczestnicy się zmieniali, ale główna zasada pozostała wciąż
ta sama. Aby móc dostąpić zaszczytu zostania Gwiezdnym Marines, każdy nowy
żółtodziób, jak ty musi pokonać najsilniejszego aktualnie członka oddziału.
Krótko mówiąc musisz pokonać mnie!
— Nie bądź śmieszny! — oburzyła się
jedna z towarzyszek recepcjonistki łapiąc ją za rękę. — Chcesz pobić
dziewczynę?
Do tej pory groźne oblicze mężczyzny
zamieniło się w nieukrywane zdziwienie.
— Ja? Broń Boże! Ale to nie ja ustalałem tą regułę. Jest zapisana w
kronice jednostki. Nawet nasz kapitan musiał ją przejść! Sama dobrze wiesz!
— I co? Zbijesz tą biedną dziewczynę na
kwaśne jabłko, tak!
— Jest żołnierzem! Sama musi sobie zdawać
sprawę, co to ze sobą niesie. Jeśli nie to niech pakuje walizki i się wynosi!
— Ty gburze! Nigdy w historii żaden z
Gwiezdnych Marines nie był kobietą…
Ale ona już ich nie słuchała. Od
początku posądzała plutonowego od czci i wiary, mając go za kompletnego idiotę.
Jednak chyba ku jej uciesze znalazła wreszcie kogoś, kto zdawał sobie sprawę,
że jest ona przede wszystkim żołnierzem, a dopiero potem kobietą. Nareszcie
prawdziwy żołnierz! Prawdziwy chłop z jajami!
— Zgadzam się!
Początkowo nastała długa, głucha cisza,
by już po chwili przemienić się w ryk radości ze strony komandosów GROM-u.
— No to obstawiamy!
— Czy ty na głowę upadłaś? Czy ty wiesz, że od dwóch lat nikomu nie
udało się go pokonać!
— Mówi pani, że od dwóch lat? To
znaczy, że musi być dobry.
— Dziewczyno! Czy ty mnie słuchasz?!
Po drugiej stronie polscy marines zebrali
się ponownie w ciasną grupkę. W jej środku znajdował się plutonowy, który
odpierał zarzuty ze strony niektórych sceptyków.
— Czy ty na głowę upadłeś Duda?
Zabijesz ją!
— Uspokójcie się! Nie zabiję jej!
— Stary, ale chyba jej za mocno nie
spierzesz? — spytał z boku jakiś komandos.
— Postaram się obejść z nią w miarę
delikatnie.
— Kurwa! On ją oszpeci!
— Cicho siedź, Kowalczyk! Przyjmuję
zakłady! Kto wchodzi?
— Ja!
— Popierdoliło was! Wszystkich!
— Cicho Kowalczyk!
— Taką laskę…
— Wchodzę za dychę!
Plutonowy Marek Duda przestał zwracać uwagę na kolegów, patrząc na
dziewczynę ponad głowami kompanów. Widział jak sierżant zdejmuje górną część
munduru i podwija rękawy przygotowując się do walki. Nie miał zamiaru dawać jej
forów, ponieważ jeśli to zrobi, może się to na nich zemścić. Wynik tej
konfrontacji udowodni mu, czy nadaje się ona do GROM-u, ale jeśli będzie
trzymał się sztywno reguł to…
— Wreszcie na tej planecie coś się
dzieje!
— Ja też wchodzę!
— Jeśli przegra, to się z nią umówię!
— Po walce zmienisz zdanie…
— Zaraz! Zaraz! — głos zabrał Duda.
— Co to ma być? Przedszkole?
— Walczysz, czy nie?
— Oczywiście, że walczę!
— Więc w czym problem?
Plutonowy o wyglądzie
kulturysty przyłożył palec do ust pokazując, żeby wszyscy umilkli. Kiedy
zrobiono, o co poprosił znowu się odezwał.
— Te głupie baby z naprzeciwka mogą
mieć trochę racji. Nigdy wcześniej próba nie dotyczyła dziewczyny.
— Masz jakiś pomysł?
— Tak, Kowalczyk. Mam pomysł. Nie mogę odwołać pojedynku, ponieważ tego
wymaga ode mnie tradycja, ale skoro mamy do czynienia z nową sytuacją, to może
nadszedł też czas, aby zmienić trochę tradycję?
— Co masz na myśli?
— Zmienimy nieco reguły. To wszystko.
— Ale walczymy?
— Oczywiście!
— Dobra! Wrzucać banknoty do czapki!
Krzyki mężczyzn przykuły uwagę Justyny.
Wyglądali, jak banda napalonych chłopaków na szkolnej potańcówce.
— Z czego oni się tak cieszą? —
zapytała.
— Oni? Robią zakłady, kto wygra. Jak
zwykle.
— Poważnie?
— Wiem, że to niedorzeczne. I oni
uważają się za żołnierzy… — wzdychała zrezygnowana recepcjonistka.
— To ja też chcę! — Justyna krzycząc
ile sił w płucach wepchnęła się do środka, wyjmując z kieszeni zwinięte w rulon
pieniądze. – Wchodzę! Stawiam pięćdziesiąt na siebie! — mówiąc to wrzuciła je
na dno czapki.
Plutonowy w odpowiedzi wrzucił własną
sumę i podciągnął rękawy bluzy.
— Jesteś gotowa?
— Tak! Jestem gotowa!
Żołnierz przyjmujący zakłady chwycił czapkę i zamieszał energicznie
banknotami.
— To ja rozumiem! Zaczynajmy!
Komandosi przysunęli łóżka do ścian robiąc pojedynkującym się więcej
miejsca. Plutonowy chwycił marker i narysował nim grubą linię na podłodze.
Następnie stanął metr przed nią, tuż na wprost pani sierżant. Reszta otoczyła
ich ze wszystkich stron, siadając na łóżkach lub opierając się o ścianę. Nikt nie
chciał zbliżać się za blisko, żeby przypadkiem nie oberwać.
— Czuję, że szykuję się niezłe widowisko! — powiedział jeden z mężczyzn
do drugiego bawiąc się zapalniczką.
— Czy ja wiem… dziewczyna jest nieźle zbudowana, ale i tak wygląda mi to
na pojedynek Goliata z Dawidem.
— Wy dwaj! Cicho! Zaczyna się!
Uwaga wszystkich skupiła się na dwojgu ludzi znajdujących się na środku.
Po jednej stronie stał on — dobrze zbudowany mężczyzna, który swoją pokaźną
muskulaturą przypominał starożytnego gladiatora walczącego na arenie. Z drugiej
strony zaś stała ona — młoda i piękna dziewczyna, której kibicowało skrycie lub
jawnie spora część męskiej publiczności. Skupiona i gotowa do walki na myśl
przywodziła legendarne amazonki z greckich mitów.
Justyna rozciągała zesztywniałe nieco po podróży mięśnie, przyglądając
się swojemu przeciwnikowi. Była pełna zapału, a nieodparta chęć rywalizacji
brała nad nią górę, ale nie mogła go lekceważyć. Trafiła do jednostki, w której
służą najlepsi żołnierze w polskiej armii, a być może nawet i na świecie. A
przed sobą miała ponoć najsilniejszego z nich. Jej przeciwnik zawołał ją.
— Sierżancie! Zanim zaczniemy wyjaśnię
reguły!
Sierżant była zaskoczona.
— A to są jakieś?
— Tak, są. Ściślej mówiąc jest jedna.
— Słucham.
— Żeby wygrać, musisz przejść przez tę linię — odsunął się, odsłaniając
grubą, czarną kreskę. — Jeśli to zrobisz przejdziesz pomyślnie próbę. Grałaś
może w futbol amerykański albo rugby?
— W życiu! Uprawiałam jedynie
łucznictwo i pływanie.
Duda powrócił na swoje stare miejsce
chciwie na nią spoglądając. Justyna nie zamierzała jednak tanio sprzedawać
skóry.
— Wiesz już, na czym polega twoje zadanie sierżancie. Oczywiście, żeby
tego dokonać musisz pokonać mnie!
Łomacz zastanawiała się, czy aby nie
wymyślono tego wszystkiego przypadkiem na poczekaniu, ale teraz było już za
późno na rozważania. Chcą grać z nią w futbol? Zgoda!
— Rozumiem, że w walce z tobą mogę
korzystać ze wszystkich technik?
— Ależ oczywiście. Tutaj nie dotyczą
cię żadne reguły ani ograniczenia.
— Świetnie!
— Jeśli jesteś gotowa, to możemy
zaczynać.
— Jeszcze tylko jedno.
— Co takiego?
— Wiesz jak wołano na mnie w szkole
wojskowej?
Reprezentant GROM-u kiwnął tylko
przecząco swoją dużą, kwadratową szczęką.
— A niby skąd mam to wiedzieć?
Dziewczyna już zaczęła czuć rosnące w niej podekscytowanie. Zaraz będzie
miała szansę udowodnić tym niedowiarkom, że nadaje się do tej roboty jak mało,
kto!
— Powiem ci. Lodołamacz!
— Też mi…
Duda ledwo zaczął zdanie, ale zaraz
przerwał widząc zryw wykonany przez dziewczynę. Łomacz błyskawicznie
wystartowała ku niemu, za cel obierając sobie najwyraźniej jego tors. Nie zbyt
mądrze — pomyślał przygotowując się, żeby ją zatrzymać. Już szykował się, chcąc
ją gorąco przywitać swoimi ramionami, kiedy dziewczyna wyprowadziła atak z jego
prawej strony. Plutonowy nie dał się jednak zaskoczyć, będąc przygotowanym na
taki manewr. Obrócił się w jej kierunku, kiedy okazało się, że sierżant jedynie
markowała. Minęła wyciągniętą prawą dłoń i ocierając się o niego odkręciła się,
mijając go po lewej, opuszczonej stronie. Justynie udało się zwieść
przeciwnika. Widziała już wyraźnie czarną linię. Miała ją prawie na wyciągnięciu
ręki. Jednak silne szarpnięcie z tyłu odrzuciło ją. To lewa ręka Dudy sprawiła,
że nie udało się jej osiągnąć celu. Znowu miała go przed sobą. Wszystko trzeba
było zaczynać od początku.
— Nie jesteś taki wolny, jak myślałam.
— A ty z kolei jesteś szybsza niż się
spodziewałem.
Walczyła z godnym siebie przeciwnikiem. Postanowiła jednak iść na
całość. Żadnych więcej głupich gier.
— W takim razie, co powiesz na to!
Po raz kolejny wystartowała ku niemu. Ich zmaganiom towarzyszyły głośne
krzyki i gwizdy. Sprawiły one, że Justyna jeszcze mocniej zapragnęła zwyciężyć.
Tuż przed swoją ofiarą zamiast biec dalej, tak jak poprzednio, skoczyła w górę
atakując wyprostowaną nogą z półobrotu. Duda ze spokojem sparował cios
ograniczając się na razie jedynie do defensywy. Odpierał każde uderzenie
zadawane przez dziewczynę.
— Czemu nie atakujesz?! — wykrzyknęła
podczas wyprowadzania następnego ciosu.
— To wszystko, na co cię stać? — zakpił
z niej wyraźnie polski komandos.
— Nie lekceważ mnie! Dopiero zaczęłam!
I ku potwierdzeniu tych słów sierżant błyskawicznie schyliła się i
zaatakowała go z obrotu. Tyle, że z ziemi. Ciężki jak kamień Duda nie zdążył
poderwać obu nóg. Czyste, silne uderzenie nie spotkało oporu, trafiając
idealnie w wymierzony cel. Mężczyzna poczuł silny ból w kolanie i stracił
równowagę. Tego się nie spodziewał. Czyżby była ona dla niego za szybka?
Myśliwy w postaci Łomacz zwietrzyło
swoją szansę. Młoda dziewczyna posłała wroga na łopatki, odsłaniając tym samym
wolną drogę ku zwycięstwu. Jednak zawsze, kiedy łowcy udaje się zranić ofiarę,
nigdy nie rezygnuje on już z upolowanej zwierzyny. Tak też zachowała się pani
sierżant. Widząc, że ma szansę dobić przeciwnika rzuciła się na niego niczym
szakal. Złapała plutonowego za rękę, wyginając ją ku sobie. Łokciem dźgnęła
Dudę w bok. Jego reakcja pozwoliła jej przewrócić plutonowego na brzuch, twarzą
do podłogi.
— Poddaj się!
— Czemu nie pobiegłaś? — pytał się
przez wykrzywione od bólu usta.
— To byłoby za łatwe! — odpowiedziała, wyginając mu coraz mocniej
kończynę. Drugą dłonią blokowała mu głowę. Zbliżyła swoją twarz do jego ucha. —
Poddaj się!
Duda nic już nie odpowiedział. Wziął
głęboki oddech i szybkim ruchem głowy uderzył ją w twarz. Dziewczyna jęknęła
tylko głośno. Widząc to wszyscy wrzasnęli. Była członkini 1PPK nie spodziewała
się ataku z tej strony. Przecież blokowała mu kark i głowę, a mimo tego nie
zdołała go zablokować.
Poleciała do tyłu, na plecy.
Mimo zadanej rany nie zamierzała się poddać. Już wstawała, gdy plutonowy
przycisnął Justynę twarzą do powierzchni.
— Poddaj się!
— Ani myślę! — krzyknęła. Z rozciętej
wargi i nosa pani sierżant sączyła się krew.
— Przegrałaś!
Nie mogła się uwolnić. Miała wolne
jedynie nogi. Wierciła się ile mogła, co irytowało niezwykle jej oponenta.
Odwrócił ją przodem. Ona nie mogła znieść tego ciężaru. Ten facet jest za
ciężki! — krzyczała w myślach czując jego kilogramy na sobie. On nic musiał
robić. Wystarczy, że będzie sobie od tak leżał, a zrobi z niej naleśnik.
— Jesteś ranna! Poddaj się! —
wrzeszczał z kolei Duda, widząc krew na jej policzkach, szyi i koszuli.
— Nigdy!
Walczyła dzielnie. Musiał to przyznać. Próbowała się wyrwać, ale
przeszła to same szkolenie w walce wręcz, co on. Nie mogła go już niczym
zaskoczyć.
— Moje… płuca… — szepnęła cicho.
— Co takiego? Nie dosłyszałem?
— Opierasz się na moich piersiach, przyciskając płuca imbecylu! Nie mogę
oddychać!
— Że co?! — zaskoczony, spojrzał na jej klatkę piersiową. Płuca należące
do Justyny z trudem łapały powietrze.
— Ugryź to cwaniaczku!
To, co potem poczuł plutonowy Marek Duda w skrócie można opisać, jako
mocne uderzenie w krocze. To kolano Łomacz trafiło w najczulsze miejsce, jakie
posiadał każdy mężczyzna.
— Kurwa…
Tylko tyle zdołał wyrzucić z siebie wijący się z bólu żołnierz.
Dziewczyna zaś naprawdę łapała powietrze. Bolał ją nie tylko nos, ale i żebra.
Oboje leżeli teraz obok siebie nie atakując się nawzajem. Wcześniejsze
gwizdy i przenośne buczenie zastąpił jeden, przeciągły śmiech wydobywający się ze
wszystkich gardeł.
— Załatwiła cię Duda!
— Jak opowiem kumplom to nikt mi nie
uwierzy!
— To musiało boleć…
— Wszyscy baczność!
Jak jeden mąż wszyscy zgromadzeni, oprócz dwójki walczących poderwała
się na nogi. Do sali wkroczył mężczyzna ubrany w kombinezon bojowy. Jego
szczękę pokrywał kilkudniowy zarost. Żołnierze rozstąpili się, przepuszczając
go na niedawne jeszcze pole walki. Stanął nad Łomacz i Dudą i pochylił się.
Brązowe oczy dziewczyny przyglądały się mu badawczo.
— Porucznik Władysław Kowalsky.
Zastępca dowódcy. Sierżant Justyna Łomacz?
— Tak, to ja.
Wojskowy słysząc to kiwnął tylko głową.
— Wszyscy spocznij! Pomóżcie im wstać!
Czwórka żołnierzy ruszyła z pomocą, ale Łomacz odtrąciła wyciągnięte
ręce i wstała o własnych siłach. Duda zaś nie pogardził pomocą. Czerwona od krwi
twarz pani sierżant nie uszła uwadze panu porucznikowi.
— Mocno krwawicie. Macie złamany nos? —
spytał podchodząc do niej bliżej.
— Nie panie poruczniku. Jest cały.
— To dobrze. Przykro mi, że ja i
kapitan nie zdołaliśmy panią odebrać.
— Nic nie szkodzi. Sama znalazłam
jednostkę.
— Właśnie widzę. Możecie mi wytłumaczyć
sierżancie, co się tutaj przed chwilą stało?
— Byłam testowana.
— Ach, tak. Oczywiście. Te nasze próby.
I kto wygrał?
Na te pytanie nie dostał odpowiedzi. Z
bity trochę z tropu zaczął rozglądać się wśród swoich żołnierzy. U niektórych
zauważył głupie uśmieszki.
—
No? Kto wygrał? — spytał ponownie.
— Chwileczkę — powiedziała dziewczyna i przeszła obok niego.
Przekroczyła namalowaną na podłodze linię i wróciła z powrotem. — Ja! Ja
wygrałam poruczniku!
W odpowiedzi ona i Kowalsky usłyszeli
głośne oklaski. Wszyscy bili jej teraz brawo.
— Moje gratulacje.
— Dziękuję, panie poruczniku.
— Brawo Justyna! Mamy nową w oddziale!
— jeden z komandosów poklepał ją po plecach.
— Rozumiem, że pani przeciwnikiem był
nasz plutonowy?
— Tak.
— Plutonowy?
Duda zbliżył się wolno. Kowalsky zauważył, że jego podwładny miał
wyraźne problemy z chodzeniem.
— Czy wszystko w porządku?
— Tak, poruczniku. Nic mi nie jest.
— To twój pomysł prawda?
— Zgadza się! — Duda przyłożył rękę do
czoła.
— Wiesz, co muszę oficjalnie zrobić?
Duda spuścił brodę. Justyna nie
wiedziała, co się dzieje.
— Coś nie tak?
— Sierżancie Justyno Łomacz. Oficjalnie witam cię w naszej jednostce. Z
góry przepraszam, za niedogodności, jakie musiała pani znosić. Została pani
uderzona przez mojego podwładnego. Czy chce pani wnieść oskarżenie przeciwko
plutonowemu Dudzie?
Justynę zatkało. Nie wiedziała, co
powinna odpowiedzieć. Dosłownie każdy teraz gapił się na nią. Służyła już parę
lat w wojsku, więc postanowiła zdać się na intuicję.
— Nie wnoszę oskarżenia.
— Tak myślałem. A teraz wszyscy słuchać! Przyszedłem tutaj, ponieważ
kapitan jest teraz u komandora. Najprawdopodobniej mają dla nas zadanie.
Zbiórka jutro rano o szóstej!
Wszyscy wykrzyknęli chórem „tak jest”,
ale nikt nawet się nie poruszył.
— Pani sierżant? — zwrócił się ponownie
do niej porucznik — Proszę udać się do swojej kwatery. Te panie wskażą pani
miejsce. Ja muszę już iść. Żegnam.
Łomacz zasalutowała na odchodne
zastępcy dowódcy. Jak tylko Kowalsky opuścił pomieszczenie, żołnierze złapali
ją za ramiona i zaczęli podrzucać do góry.
— NIECH ŻYJE! NIECH ŻYJE! NIECH ŻYJE!
Skakała w powietrzu, wyrzucana w górę za pomocą męskich rąk. Nie
pamiętała, żeby tak ją witano w poprzedniej jednostce. Czuła się, jakby była
lotnikiem, a nie komandosem. Uszczęśliwioną dziewczynę postawiono w końcu na
podłodze.
— Witamy w GROMIE! — wrzasnęli jej nowi
koledzy.
Recepcjonistka chwyciła ją za ramię i
zaczęła ciągnąć ją ku wyjściu.
— Już wystarczy kochanie. Idziemy do punktu medycznego. Lekarz musi cię
obejrzeć.
— A moje rzeczy?
— Nie martw się tym. Ktoś je
przyniesie. Teraz powinnaś odpocząć.
Łomacz nie protestowała. Zerknęła
jeszcze za siebie, chcąc ujrzeć plutonowego Dudę, ale nie mogła go odnaleźć
wzrokiem. Została poprowadzona do punktu medycznego. Tam lekarz nie kryjąc
swojej dezaprobaty zbadał ją i opatrzył. Następnie wróciła do własnego pokoju
połączonego z łazienką. Umyła się i usiadła na łóżku. Zauważyła, że podczas
brania kąpieli ktoś przyniósł jej rzeczy. Przebrała się i położyła się spać.
Ale miała dzień. Jeszcze przed godziną
nie wiedziała nic o tym miejscu, ani o tych ludziach. W tej chwili była już mądrzejsza o nowe doświadczenia.
Przeszła pomyślnie test i stała się jedną z nich. Stała się Gwiezdnym Marines –
komandosem elitarnych oddziałów specjalnych wyszkolonych do walki na ziemi i w
przestrzeni kosmicznej. Tego przecież pragnęła ona i jej przełożeni. Po latach
morderczych treningów i szkoleń marzenie młodej pani sierżant wreszcie się
ziściło.
Lata nienagannej służby. Listy
pochwalne od najwyższych dowódców we flocie i armii lądowej. Liczne odznaczenia państwowe nadane przez prezydenta.
Wszystkie zadania powierzone mu przez dowództwo zakończyły się sukcesami. Cele
zrealizowane, straty w ludziach minimalne. Ilekroć komandor Andrzej Pledczyński
czytał jego akta nie mógł wyjść z podziwu.
Siedział on w swoim gabinecie
położonego na pokładzie okrętu flagowego ORP Pazur. Starszy oficer przeglądał kolejne strony popijając spokojnie
kawę. Przed każdą poważną misją robił zawsze to samo. Zamykał się we własnym
gabinecie wśród modeli żaglowców i statków, które złożył własnymi rękoma. Na
jego biurku stał ulubiony model komandora, szesnastowieczny galeon Smok. Cenił sobie nie tylko piękno okrętu,
ale także jego historię. Niewiele brakowało, a Pazur podzieliłby los statku budowanego za czasów Zygmunta Augusta.
Na szczęście ta historia zakończyła się pomyślnie. Smok nigdy nie wziął udziału w prawdziwej bitwie, ale wszystkie
znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Pazur
dostąpi tego zaszczytu. Pozostało tylko umiejętnie wszystko zaplanować.
Pledczyński usłyszał pukanie do drzwi.
Odrzucił akta i zaprosił gościa do środka. Okazał się nim być człowiek, na
którego czekał. Ogłosił swoje przybycie i zameldował się.
— Proszę spocząć.
— Komandorze.
— Kapitanie.
Przed biurkiem na fotelu usiadł kapitan Stanisław Tarnowski — dowódca
polskich Gwiezdnych Marines. Pozwolił sobie na nalanie wody do szklanki ze
znajdującego się w pobliżu dzbanka. Wziął mały łyk i postawił szkło przed sobą.
— Z pana wezwania komandorze mniemam,
że sprawa jest poważna.
— Dziękuję, że tak szybko się zjawiłeś.
Chciałem omówić niektóre rzeczy z tobą sam na sam jeszcze dzisiaj.
—
Zamieniam się w słuch.
— Skontaktował się ze mną admirał
Scherfen i powierzył nam zadanie odbicia zakładników z rąk piratów.
Kapitan zrobił wielkie oczy, jakby nie będąc do końca pewnym, czy dobrze
zrozumiał jego słowa.
— Czy ja dobrze usłyszałem? Piratów?
Przecież tutaj nie ma piratów. To nie Ziemia.
— Niestety wygląda na to, że te
robactwo dotarło nawet tutaj.
Stanisław Tarnowski, dwudziesto ośmioletni mężczyzna pochodzący z
Dolnego Śląska doskonale pamiętał ile trudu i zachodu kosztowało go wykurzenie
ich z orbity Ziemi. Piraci nie stanowili poważniejszego zagrożenia, o ile nie
łączyli się w większe grupy.
— Jakie mają siły i gdzie przetrzymują
zakładników? Na orbicie czy na Marsie?
Pledczyński wyjął z szuflady teczkę i
rzucił ją Tarnowskiemu.
— Proszę to przejrzeć.
Kapitan zaczął szybko czytać. Całe dane wywiadowcze zawarto na kilku
kartkach papieru.
— To wszystko?
— Niestety. Tylko tyle otrzymałem.
— Komandorze. Dobrze pan wie, że sukcesy moich ludzi opierają się nie
tylko na świetnym wyszkoleniu, ale także na dokładnych materiałach
wywiadowczych. Jak mam zaplanować atak mając tak mało informacji?
— Dlatego cię wezwałem. Musimy oprzeć
się na tym, co mamy.
Przez parę dobrych minut komandos
czytał uważnie każdą stronę. Komandor zaś czekał cierpliwie. Jak tylko
skończył, odczepił dwie kartki i odłożył teczkę.
— Dobrze, więc. Naszym celem jest odbicie
załogi statku pasażerskiego. Od razu zastrzegam, że odbicie setki ludzi plus
załoga to duże wyzwanie. Dysponuję czterema drużynami po siedmiu żołnierzy,
razem dwudziestu ośmiu ludzi licząc ze mną. Nie doczytałem się nigdzie, abyśmy
mieli otrzymać pomoc z zewnątrz.
— Ponieważ jej nie otrzymamy.
Polak siedział, rozmawiał, czytał i
słuchał, ale nic z tego nie rozumiał. Co ci na górze do cholery sobie myśleli!
— Przepraszam, ale czy to ma być misja
ratownicza, czy misja samobójcza? — zapytał z wyraźnym sarkazmem w głosie.
— Doskonale wiem, jak to wszystko
wygląda. Rada Ambasadorów chciała ugłaskać marszałka i robią wszystko, żeby to
osiągnąć. Jesteście jedynymi, którzy zostali przeszkoleni do odbijania
zakładników na pokładach statków kosmicznych.
— Czyli mam rozumieć, że GROM jest
jedynym odziałem Gwiezdnych Marines na Marsie, tak?
— Zgadza się.
— A ta fotografia? Dlaczego piraci schowali się na Deimosie? Przecież to
niedorzeczne!
Komandor chwycił zdjęcie wykonane przez satelitę. Widniał na niej ich
wspólny cel, który spoczywał na dnie wielkiego krateru. Mało palił, ale teraz
miał ochotę sięgnąć po papierosa.
— Wiem, że głupio to wygląda. Ale
żądają sto milionów dolarów. To cud, że udało się im wykonać tak niebezpieczny
manewr. Mogli się schować tam dla bezpieczeństwa.
Tarnowski stukał teraz monotonnie o
boczne oparcie. Z danych dowiedział się, że na czele grupy porywaczy stali dwaj
dobrze mu znani piraci — Lucas Zinn i Alex Grave. Pierwszy był byłym handlarzem
broni, drugi z kolei trudnił się w przeszłości uprowadzaniem dzieci bogatych
biznesmenów. Oczywiście dla okupu.
— Znam tych dwóch. Kariera, jako
piratów średnio im szła. Myślałem, że ja i Kowalsky zniechęciliśmy ich na dobre, ale widocznie się myliłem.
— Zastanawiam się, czy może istnieje tu
inny motyw?
— Ma komandor na myśli zemstę? Bardzo możliwe. Nie zdziwiłbym się, gdyby
to był prawdziwy powód. Ich chciwość i pragnienie odwetu równa się tylko ich
głupocie.
Człowiek dowodzący Pazurem krótko kaszlnął.
— Przyznam ci się, że chciałbym żeby
tak było.
— Ja też. Zastanawia mnie jedna rzecz.
Oficer polskiej marynarki prawdopodobnie domyślał się, o co chodziło
Tarnowskiemu. Ze swojego miejsca zerkał na zielono-czerwoną mapę spoczywając
przed obliczem dowódcy GROM-u.
— Niech zgadnę. Chodzi ci o to, prawda?
— powiedział wskazując na nią prawą dłonią.
— Zgadza się. Zielony korytarz to strefa, po której możemy się poruszać.
Czerwona z kolei to przestrzeń, w którą nie wolno nam wlatywać. W dokumentach
nie ma więcej szczegółów. Miałem nadzieję, że może pan komandor mi to wyjaśni.
— Nie wiem, o co tu chodzi. Naprawdę —
Pledczyński wzruszył ramionami. — Dostałem tylko wyraźne polecenie od Rady, że
nie wolno nam opuścić zielonego korytarza. Tylko tyle.
— Żadnych uzasadnień?
— Żadnych.
Wyglądało na to, że obu panów czekała
dłuższa narada. Komandos i oficer floty jeszcze przez długą godzinę układali
plan akcji. Kiedy skończyli, na zewnątrz panowała już noc. Komandor odprowadził
gościa do trapu.
— Zobaczymy się jutro kapitanie.
— Powiadomię moich ludzi. Szczegóły misji uzgodnię jeszcze w środku z porucznikiem.
— Doskonale. Jutro czeka nas ciężki
dzień. Życzę dobrej nocy.
— Dziękuję komandorze. I nawzajem.
Wszystkim nam się przyda.
— Co racja to racja.
Kapitan Stanisław Tarnowski zszedł po trapie. Na końcu czekał na niego
jego najlepszy przyjaciel.
— Już po burzy mózgów?
— Zgadza się, poruczniku.
Obaj szli wzdłuż nadbudówek
amerykańskich okrętów. W całej bazie nie było już prawie nikogo oprócz
strażników i pojedynczych wojskowych przechodzących pomiędzy poszczególnymi
jednostkami. Dopiero rano poranne trąbki i gwizdki pobudzą marynarzy do
porannych ćwiczeń. Dwaj przyjaciele szli pomału do swoich kwater. Dyskutowali
na początku o powierzonym im zadaniu, ale Stanisław nie chciał za dużo mówić przebywając
na otwartej przestrzeni. Władysław Kowalsky doskonale go rozumiał.
— Wszystko omówimy — rzekł, wyciągając
listek gumy do żucia. — Chcesz?
— Nie, dzięki.
Kowalsky włożył gumę do ust i zaczął rzuć. Dopiero teraz jego kolega przypomniał
sobie o czymś.
— A jak tam nowa? Zdążyłeś ją odebrać
ze Smoka?
Porucznik zaprzeczył.
— Nie zdążyłem. Sama odnalazła koszary.
— Muszę wymyślić dla niej coś nowego. Ale nie mam teraz do tego głowy —
zmartwił się Tarnowski. — Szkoda, że nie zdążyłem się z nią przywitać.
— Nie musisz się o to martwić. Zdążyła nie tylko poznać oddział, ale
przeszła już także próbę.
Dowódca zdziwił się.
— Naprawdę? I jak wygląda?
— Nie obeszło się bez rozlewu krwi, ale
dziewczyna wyglądała lepiej niż ty czy ja, kiedy sami zdawaliśmy test.
— Poważnie? To świetnie! Czuję, że tam
na górze nam się przyda.
— Pamiętaj, że nie jest zgrana z resztą
oddziału. Na to trzeba czasu.
— Wiem o tym, ale dziewczyna miała świetne wyniki. Sam admirał Scherfen
osobiście ją przerzucił do nas. A on zna się na ludziach.
— Jest jeszcze zbyt młoda.
Dowódca jednostki do zadań specjalnych wyczuł u przyjaciela pewne
zastrzeżenia, co do pani sierżant.
— Spotkałeś ją już. Powiedz mi, co o
niej sądzisz?
— Ale szczerze?
— Szczerze.
— Rozmawiałem z nią tylko przez chwilę, ale po zachowaniu sądzę, że
dziewczyna może mieć problemy z dyscypliną. W końcu służyła do niedawna w 1PPK.
— Coś poza tym?
— Tego nie jestem jeszcze pewny, ale wydaje mi się, że będzie chciała
udowodnić nam, że jest od nas wszystkich lepsza.
— A to, dlaczego?
— Nie czytałeś akt? Ponieważ jest kobietą. W szkole wojskowej nie raz w
padała w konflikty z przełożonymi.
— Ładna jest?
— Słucham?
— Pytam się, czy jest ładna.
Kowalsky wygłosił jeszcze parę krytycznych uwag pod adresem Łomacz, ale
musiał przyznać, że dziewczyna wyglądała jednak całkiem nieźle.
— Z tego powodu zachowuje się tak, a
nie inaczej — stwierdził Ślązak. — Będziemy obserwować jej zachowanie.
Dotarli do koszar. Tam odnaleźli swoje
kwatery znajdujące się obok siebie. Przy nich podali sobie ręce.
— Stanisław, powiedz mi. Zdążyłeś
odwiedzić grób ojca?
— Jeszcze nie. Czekam od dziesięciu lat, żeby to zrobić, a kiedy
nareszcie tutaj jestem, to nie mam czasu. Mam nadzieję, że uda mi się pójść na
cmentarz po wykonaniu zadania.
— Jeśli chcesz to pójdę z tobą. Przez
dziesięć lat wiele się zmieniło. Znam to miasto, jak własną kieszeń.
— Dzięki, ale chcę to zrobić samemu.
— Rozumiem.
Kapitan Stanisław Tarnowski miał już wejść do siebie, kiedy usłyszał
dźwięk otwieranego przez Kowalskiego zamka. Spojrzał na niego. Jego najlepszy
przyjaciel spytał tylko krótko:
— Co?
— Powiedz mi. W przeciwieństwie do mnie masz na Marsie dom i rodzinę.
Czy twoja żona nie jest, aby zła, że znowu wolisz nocować w koszarach, a nie w
domu?
— Też mi pytanie — westchnął Władysław. — Oczywiście, że wolałbym
spędzać noc we własnym łóżku przy żonie i córce. Ale jesteśmy na misji.
— Dobra, już dobra. O nic więcej nie
pytam.
Mężczyzna z Polski pomachał
przyjacielowi i przeszedł przez próg. Zamknął się w pokoju. Dobrze wiedział, że
jako rodowity Marsjanin Władysław Kowalsky może spać u siebie. Taki dekret
wydał parę miesięcy temu Johan Durand. Mimo tego wolał zostać z nimi. Stanisław
doskonale zdawał sobie sprawę, że dla jego przyjaciela Mars był dosłownie
wszystkim. Ojczyzną, domem, miejscem pracy. A jutro zapewne przyjdzie stanąć im
do walki. Wstyd się przyznać, ale zaprawiony w bojach komandos nigdy nie mógł
się do tego przyzwyczaić. Zapewne nie tylko on miał z tym problemy. Jak mawiali
podczas szkolenia wykładowcy do walki nie można się przyzwyczaić, a podobno
tym, którym się to udało, od dawna już nie żyli.
Tej listopadowej nocy Tarnowski spał
mimo wszystko dobrze. Przyśnił mu się ojciec, z którym bawił się w
dzieciństwie. Tak bardzo żałował, że nie było go już wśród żywych. W snach tak,
jak zawsze ujrzał jego zmęczoną, ale pogodną twarz. Obrazem, jaki utkwił mu w
podświadomości była radość ojca z powodu osiedlenia się na nowej ziemi.
Pamiętał, jak zapewniał małego, zapłakanego chłopca, że teraz tutaj w nowym
miejscu, wśród tych obcych mu ludzi zbudują sobie lepsze życie. Mały Stasiek uwierzył
rodzicowi na słowo.
Budzik alarmu wbudowanego w zegarek
obudził go. Spojrzał na godzinę. Na tarczy wybiła godzina szósta rano. Po
wczorajszym dniu pozostało tylko wspomnienie. Nowy dzień przynosi ze sobą nowe
wyzwania, ale również i poświęcenia. Stanisław leżąc wciąż na łóżku, wziął
kaburę z nocnego stolika. Rozpiął klamrę i ujął w prawą dłoń pistolet. Oglądał
go ze wszystkich stron przyzwyczajony do jego widoku.
Za parę godzin będzie walczył. Po raz
kolejny w swoim krótkim życiu.
—
Za ciebie, tato — powiedział i odbezpieczył broń.
Tysiące kilometrów nad Marsem, w
ciasnym pomieszczeniu i w totalnych ciemnościach, zakapturzony człowiek w
pośpiechu odkręcał pokrywę przedniej konsoli. Zdjął ją i wyjął ostrożnie
tajemnicze urządzenie zza kurtki. Przymocowana do ramienia mała latarka
oświetlała liczne kable i przewody. Nieznany osobnik podpiął urządzenie i
chwycił z powrotem w obie ręce pokrywę. Wkręcał śruby rozglądając się nerwowo.
Z tyłu, za jego plecami w oddali zaświeciły dwie niebieskie lampki.
Skończywszy, nieznajomy oddalił się pośpiesznie ku najbliższemu wyjściu. Dwa
nieznane źródła, blado niebieskiego światła znikły zaraz po tym w mrokach
stacji kosmicznej.
Koniec rozdziału pierwszego
Drugi rozdział pod tytułem "Pazur" już wkrótce
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz