Szukaj na tym blogu

sobota, 9 listopada 2013

Świat Ojczysty


 PROLOG

       Czasy się zmieniają. Każdy to widzi, ale w jego przypadku było to coś więcej. Sędziwy staruszek siedział teraz w swoim ulubionym fotelu, spoglądając w górę na gwiaździste niebo. Ciepła letnia noc przynosiła ze sobą powiew świeżej bryzy od strony morza. Kochał te chwile, kiedy mógł do woli oglądać gwiazdy. To tam, na górze wszystko się zaczęło. Wiele lat temu. Pamiętał to jednak tak wyraźnie, jakby to wydarzyło się wczoraj. Wystarczyło tylko stać z boku i patrzeć.
       Patrzeć własnymi oczyma na odejście starego świata i przyjście nowego. Czy lepszego? Na to pytanie nie miał odpowiedzi. Cenił je jednak za to, że dzięki ich przyjściu stał się naocznym świadkiem niesamowitych wydarzeń, o których dzisiaj dzieci uczą się z podręczników. Jego generacja odchodziła powoli, ustępując miejsca młodszym pokoleniom. Ten naturalny proces nie mógł zostać przerwany w żaden sposób. Mężczyzna, ojciec dwójki dzieci i dziadek czwórki wnucząt dobrze wiedział, że upływającego czasu nie można zatrzymać.
       Dlatego jeszcze, kiedy był młody zaczął utrwalać na papierze wszystko, co zobaczył. To, czego nie mógł ujrzeć, spisał od samych uczestników tych historycznych wydarzeń. Wywiady, notatki, jak i same tworzenie tej historii zajęło mu nie lata, ale dekady. Czytał swoją pracę wielokrotnie i za każdym razem przeżywał ją na nowo. Spod starego, niebieskiego koca, którym był okryty wyjął grubą książkę. Prawą dłonią starzec pogłaskał okładkę z twardej oprawy. Najpiękniejsze lata jego życia zostały zapieczętowane w jej środku. A wraz z nimi powracały wspomnienia o wspaniałych ludziach, których spotkał. Wielu z nich zostało jego przyjaciółmi. Obecnie zaś żyli tylko ich potomkowie. I chociaż później znalazł nowych, to jednak tamci ludzie, którzy odeszli byli szczególni. Byli pionierami, znakiem swoich czasów. Po latach autor tej książki zdał sobie sprawę, że skoki w ewolucji nie dokonują całe cywilizacje, lecz wąska grupa ludzi. Istni wybrańcy losu.
       Zawołał młodszego syna, by przymknął okno i zaświecił lampkę na stoliku. Gdy wyszedł, otworzył powieść na pierwszym rozdziale i zaczął czytać o historii, która wydarzyła się dawno temu w odległym miejscu. Do czasów, których nie mogą pamiętać najmłodsi mieszkańcy Ziemi.


Rozdział I

STACJA HALLA
  

        Rodzinny dom wydawał się jej czymś odległym. Czymś nieosiągalnym. I nie miało znaczenia, że znajdowała się teraz miliony kilometrów od Ziemi. Nie, kiedy mogła stworzyć go we własnym umyśle. Dlatego zawsze kładąc się do łóżka z rozkoszą oddawała się ogarniającemu ją zmęczeniu i zasypiała.
        I śniła o bezpiecznym miejscu, w którym można się schronić. Gdzie mieszkają troskliwi ludzie gotowi zawsze ją przygarnąć, gdyby miała kłopoty. Tak jak pająk tkający swoją sieć, tak i jej podświadomość wytwarzała niepozorną, lecz silną wizję idealnego świata. Świata, który tak naprawdę nie istniał. Wielokrotnie sama siebie karciła za tą słabość. Lecz niewinna mała dziewczynka w postaci młodej kobiety pragnęła pozostać tutaj, gdzie była, nie chcąc wracać do rzeczywistości. Lecz często to rzeczywistość sama przyzywa nas do siebie. Obrazy znikały tak szybko i tak łatwo, jak się pojawiły. Próbowała je zatrzymać, ale nie dała rady. Niechętnie, więc powracała do prawdziwego życia.
        Dźwięk telekomunikatora coraz głośniej piszczał w uszach, przywracając ją do miejsca, w którym się znajdowała. Leżała teraz w swoim łóżku. Otworzyła oczy, lecz niczego nie widziała. Dookoła panowały egipskie ciemności. Kierując się odgłosem dzwonka, próbowała znaleźć aparat. Wymacała go dłonią i wcisnęła guzik.
        — Tu Kejdan.
        — No, nareszcie odebrałaś. Dzwoniłem i dzwoniłem… — usłyszała zawodzący głos po drugiej stronie.
        — Spałam i mnie obudziłeś. Czy coś się stało?
        — Nie mamy zasilania.
        — Poczekaj — odpowiedziała, po czym wstała po ciemku i ostrożnie, żeby się nie przewrócić podeszła do drzwi. Przy nich znajdował się włącznik. Odnalazła go przykładając dłoń, lecz oświetlenie się nie włączyło. Drapiąc się po głowie, wróciła tą samą drogą do łóżka. Usiadła na nim opierając się plecami o ścianę i zaczęła dumać.
        — A światło awaryjne? —  spytała w końcu.
        — Nie działa.
        — Niech Blanco sprawdzi najpierw generator awaryjny.
        — Zrobię jak każesz, ale myślę, że lepiej byłoby zająć się głównym zasilaniem. Jak myślisz?
        Nadawca pytania usłyszał w odpowiedzi głośne ziewnięcie.
        — Pani profesor?
        — Przepraszam cię, Dunne. Muszę się obudzić — usprawiedliwiła się.
        — Rozumiem, więc co z moją propozycją?
        Dziewczyna wstała i zaczęła iść w kierunku, gdzie jej zdaniem miało znajdować się biurko. Przed sobą nic nie widziała. Wszędzie wokół niej panował mrok. Żadnego źródła światła, nawet małego. Zupełnie NIC! Jak w takich warunkach mają pracować? — zadawała sobie pytanie, kiedy natrafiła na mebel. Przejechała dłonią po blacie i zaczęła szukać oparcia fotela, na którym powiesiła swoje ubrania, zanim poszła spać.
        — Peter, najpierw zasilanie awaryjne, dobrze? Myślę, że z tym szybciej sobie poradzimy. Musimy je… mam, znalazłam! — poznała po dotyku materiał spodni. — Poczekaj na mnie, muszę się ubrać.
        Zsunęła z siebie nocną koszulę i naciągnęła szybko spodnie. Następnie udało się jej założyć resztę i odnalazłszy szufladę, wysunęła ją i rozpoczęła poszukiwania latarki.
        — Miałam gdzieś tutaj na pewno latarkę. Jak ją znajdę przyjdę do ciebie. Gdzie teraz jesteś?
        — W centrali — usłyszała.
        — Dobra, więc zrobimy to po mojemu, okej?
        — OK. Czekam na ciebie. Jak coś skontaktuj się ze mną — i rozłączył się.
        Schowała aparat do kieszeni i mając teraz wolne obie ręce energicznie przeszukiwała szufladę. Nic nie znalazłszy, otworzyła boczne drzwiczki i opróżniła górną półkę. Kiedy i tutaj nic nie znalazła głośno syknęła i zaczęła się zastanawiać, czy kogoś nie wezwać. Już miała to zrobić, ale wyrzucając przedmioty z szafki chwyciła w końcu pożądany przedmiot. Wstała i przełączyła guzik mając nadzieję, że jest sprawna. Na szczęście lampka z przodu zaświeciła białym strumieniem światła, rażąc ją w oczy. Teraz mogła opuścić pokój.
        Zignorowała przedmioty leżące na podłodze i oświetlając drogę przed sobą minęła je, po czym założyła buty i pociągnęła za klamkę. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Poświeciła najpierw w jeden, a potem w drugi koniec korytarza. Czuła się, jakby znajdowała się kilkanaście kilometrów pod ziemią. Czarna pustka otaczała ją ze wszystkich stron. Zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przed siebie. Idąc zastanawiała się, co mogło spowodować tą awarię. Do tej pory wszystko działało bez zarzutu. Poczuła dreszcze, kiedy pomyślała, że ten stan mógłby się przeciągnąć. Nie martwiła się zbytnio o siebie, lecz o personel i swoje badania.
        Tak, badania. To dla nich się tutaj znalazła. Skręciła w lewo i ostrożnie pokonywała stopnie, schodząc w dół. Odnosząc wrażenie, jakby mijała kolejne poziomy jakiejś opuszczonej kopalni nie była daleka od prawdy. W końcu od ponad roku mieszkała na stacji kosmicznej.  Stacje kosmiczne w przeciwieństwie do struktur kopalnianych znajdowały się nad ziemią, a nie pod nią. I w dodatku znacznie wyżej, lecz teraz była pewna, że oba miejsca zapewne niewiele musiały się od siebie różnić.
        Zeszła schodami i usłyszała dobiegające z od dali głosy. Należały one do członków personelu. W słowach przez nich wypowiadanych można było wyczuć nutkę strachu i zdenerwowania.  Sprawiły one, że dziewczyna mimo zaspania i zdezorientowania powinna była w tym momencie wykazać się cechami przywódczymi. Ona tutaj dowodziła i musiała rozwiązać problem. W innym przypadku załodze i badaniom groziło niebezpieczeństwo. Czując się za nich wszystkich odpowiedzialna, zaczęła iść ku nim. Dostrzegła migające światło latarek. Głosy umilkły, jak tylko usłyszeli odgłos jej kroków.
        — Kto tam? — spytał ktoś.
        — To ja! — krzyknęła.
        — Pani profesor?
        — Tak. Nie martwcie się. Przyszłam z pomocą.


        Mars – czwarta planeta od Słońca już od starożytności rozbudzała wyobraźnię mieszkańców Ziemi. Jej rdzawoczerwona barwa sprawiała, że pierwszą rzeczą, z jaką nam się kojarzyła była krew. A ona z kolei od zawsze towarzyszyła walce i pożodze wojennej. Stąd planetę nazwano imieniem rzymskiego boga wojny.

        Czerwona Planeta czczona przez wieki okrążała Słońce niepokojona przez nikogo, lecz wraz z rozwojem technologii, którą zdobył człowiek z czasem stała się celem naszych podróży. Mars obok ziemskiego Księżyca jest jedynym miejscem w kosmosie, na jakim wylądowała istota ludzka. Dzisiaj dla wszystkich jest to naturalne. Sięgnęliśmy gwiazd. Zrobiliśmy to sami bez niczyjej pomocy. Nie natrafiliśmy na nikogo, a Mars stał się dla nas nowym domem i nadzieją. Lecz zanim do tego doszło, ponieśliśmy wiele trudów i wyrzeczeń.
        Od tysiącleci zerkaliśmy ku gwiazdom. Na początku nieśmiało unosiliśmy swoje głowy ku górze. Nie będąc świadomi samych siebie baliśmy się rzeczy i zjawisk, których nie rozumieliśmy. Im dalej szliśmy tym więcej zaczęliśmy pojmować. Wraz ze zrozumieniem przyszła ciekawość. Dotarliśmy do każdego zakątka na naszej planecie spotykając różnorodne gatunki zwierząt i roślin. Ich bogactwo nas urzekło. Zdobywając całkowitą kontrolę nad lądem i oceanami pragnęliśmy więcej. Nocne niebo wciąż intrygowało ludzi.
Człowiek odkrywając nowe planety zaczął się zastanawiać, czy może i na nich tętniło życie. Skoro sami chodziliśmy i oddychaliśmy, czemu więc gdzie indziej miałoby być inaczej? Jakie było nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że Ziemia była wyjątkiem. Mars również okazał się niezamieszkany. Pragnęliśmy, zatem obdarzyć go życiem. Z pomocą przyszła nam nasza wyobraźnia. Szczególnie na tym polu odznaczyła się literatura. Czytając o innych rasach zamieszkujących Czerwoną Planetę doszliśmy do wniosku, że sami mogliśmy się w przyszłości znaleźć na jej powierzchni. Aby to uczynić, należało wpierw zdobyć potrzebne informacje.
Zaczęło się od bezzałogowych misji badawczych. Misje te opierały się na sondach i łazikach. Wysłano ich na Marsa kilkadziesiąt. Pierwsze z nich zostały skonstruowane i wystrzelone w drugiej połowie XX wieku. Niektórzy naukowcy wskazują, że to nie XXII wiek, w którym żyjemy, a XX był przełomowy w historii ludzkości. W tym stuleciu rasa ludzka z dwóch krwawych wojen, w których wyniku skonstruowano m.in. bombę atomową, podjęła po ich zakończeniu pierwsze próby eksploracji kosmosu. Konflikty zbrojne są motorem rozwoju nauki i technologii. Tak przynajmniej głoszą politycy i producenci broni. One sprawiły, że posiadając szczątkową technologię mogliśmy nareszcie zacząć zaspokajać ogromny głód wiedzy. Naszą ciekawość skierowaliśmy wpierw na najbliższego sąsiada – Księżyc. Jednak lądowanie na nim, jak i badanie go nie wystarczyło. Wraz z coraz większą ciekawością człowieka rosły również potrzeby. A one kosztowały nas dużo.
Naturalne złoża znajdujące się na Błękitnej Planecie zaczęły się wyczerpywać. XXI wiek objawił się, jako stulecie zmożonych badań, rozwojem nauki i technologii. Jeśli wcześniejsze tysiąclecia istota ludzka spędziła czołgając się to przez te dziesięć dekad człowiek rozpędził się do prędkości lokomotywy. Rozwijaliśmy się tak szybko, że stało się to dla nas niebezpieczne. Ziemianie nie byli przygotowani ani mentalnie ani społecznie. Staliśmy się bogami, a może ściślej ujmując pomyśleliśmy, że się nimi staliśmy. Odsunęliśmy na bok tradycje i wierzenia przodków. Religie i zasady współżycia wszystkich istot żywych zamieszkujących naszą planetę stały się dla człowieka zbędne i nieważne. Skoro mogliśmy sami ustalać reguły nie licząc się z rodzinnym światem, staliśmy się jej przekleństwem.
        Zapewne wielu z obecnych, jak i przyszłych mieszkańców Ziemi będzie zadawało sobie pytanie, co z tym wszystkim wspólnego ma Mars. Otóż, kiedy jeszcze dwieście lat temu pisarze tworzyli pierwsze historie opowiadające o kolonizacji Czerwonej Planety, starali się opisać jej przebieg. Chcieli przedstawić konsekwencje, jakie mogło ono mieć dla własnych stwórców.
        Jedni byli bliżej, inni dalej, jednak żaden chyba nie mógł przewidzieć, co tak naprawdę się stanie. W 2061 człowiek rozpoczął projekt zasiedlenia Księżyca, by już dwadzieścia lat później móc pochwalić się licznie wybudowanymi ośrodkami mieszkalnymi i naukowymi. Srebrny Glob był tylko przystankiem w drodze do osiągnięcia większego celu. Tym celem było naturalnie kolonizacja Marsa. Zaczęło się w latach osiemdziesiątych XXI wieku. Przez lata rakiety transportowały na planetę noszącą imię boga wojny potrzebne moduły do skonstruowania pierwszej bazy na powierzchni. Krok po kroku, stopniowo placówka stała się gotowa, aby przyjąć pierwszych rezydentów. Pierwszy człowiek postawił swoją stopę na piaskach Marsa 18 listopada 2104 roku. Od tamtego pamiętnego dnia koloniści, co rocznie obchodzą święto. Kolejne lata to już powolny proces przygotowania planety na najbardziej zaawansowane naukowo, finansowo i technicznie przedsięwzięcie. Rozpoczęto terra-formowanie Marsa. Najbardziej skomplikowanego procesu w historii…. — przerwał słysząc hałas nad swoją głową. Coś uderzyło o dach pojazdu.
        — Co to było? — zapytał mężczyzna w okularach, odrywając oczy od monitora.
        — Proszę się nie przejmować i wrócić do czytania. Przed nami jeszcze kawał drogi. To wszystko przez te zatłoczone ulice — odpowiedział otyły człowiek siedzący obok niego. Poprawił się na swoim miejscu i z dezaprobatą przyglądał się ludziom znajdującym się za szybą. — Znów się zaczyna — pokręcił głową.
        — Co takiego ambasadorze?
        — Demonstracje i protesty — wskazał palcem na dach, gdzie ponownie odezwał się odgłos uderzanego metalu. — Rzucają w nas kamieniami. Z tyłu, za tymi ludźmi. Myślą, że jak ich nie widać to są bezkarni. Ale jeszcze kiedyś się doigrają!
        Samochód, którym się poruszali należał do ambasadora Wielkiej Brytanii, Sir Waltera Smitha. Kierowca, co chwile musiał zwalniać i trąbić na osobników stojących na drodze. Czwórka ochroniarzy biegła obok pojazdu i odpychała, co bardziej krewkich gapiów. Za nimi jechał drugi samochód ochrony.
        — Panie Green. Może pan wrócić do lektury. Mimo tych niedogodności nic nam nie grozi. Jestem ciekaw, co pan tam takiego czyta?
        — Swój tekst. Piszę książkę o Marsie i kolonizacji. Jednak to plany na przyszłość.

        — O! Może zostanie pan pisarzem? — podekscytował się Smith. — Przydałoby się, jakby ktoś napisał, co naprawdę się tutaj dzieje.
        Pasażer poczuł lekkie zakłopotanie. Przyleciał tu z innych powodów. Nie wierzył, aby mógł napisać coś nowego o tym miejscu. Książek na ten temat powstało mnóstwo.
        — Wątpię. Lubię swoją pracę.
        — Szkoda.
        Drugim pasażerem był Christopher Green – dziennikarz „The Daily Mirror”, który właśnie przybył na Marsa. Wszystko było dla niego zupełnie nowe.
        — Czy tutaj tak zawsze? — spytał rozglądając się nerwowo.
        — Jakby to panu powiedzieć panie Green. W ciągu marsjańskiego roku jest tutaj dość spokojnie, ale im bliżej osiemnastego, tym robi się gorzej. W tym okresie protesty, demonstracje i burdy po nocach to sytuacja normalna.
        — Na Królową! — przeraził się dziennikarz. Smith machnął ręką.
        — Kiedyś dało się to znieść, ale szczerze panu powiem, że teraz to i ja ledwo nad sobą panuję. Rzucają w nas kamieniami, a zdarzają się przypadki, że również innymi przedmiotami. Dosłownie ciskają w nas wszystkim, co mają akurat pod ręką. Ostatnio używają sobie do woli.
        — Kto taki? Chyba nie brytyjscy koloniści?
        — Akurat naszych rodaków to tutaj jest mało, a w takie dni jak te siedzą cicho w swoich domach. Nie chcą się wychylać.

        — Nie rozumiem — przyznał szczerze Christopher.
        — To proste. Wcześniej było nas tutaj dużo. Jako naród, który wyłożył ogromne pieniądze na terraformowanie, mieliśmy prawo na zasiedlenie sporego terenu. Jednak po latach większość z nich postanowiła zrzec się obywatelstwa.
        Green zrobił wielkie oczy, co za małych szkieł wyglądało dość śmiesznie. Teraz baczniej zerkał na tych mężczyzn, kobiety i dzieci. Kim oni byli? Bezpaństwowcami?
        — Więc oni… się znaczy wszyscy?
        Walter Smith nie patrzył teraz na niego, ponieważ groził jakiemuś chłopakowi pięścią za splunięcie w szybę. Wyjął chusteczkę z kieszeni na piersi i otarł nią swoją zaokrągloną twarz.
        — Co? Nie! Kiedyś modne było wśród kolonistów przyjmowanie obywatelstwa marsjańskiego — mówiąc to spojrzał na Christophera. — Wygląda pan... ile ma pan lat, jeśli można wiedzieć?
        — Ja? Dwadzieścia siedem, sir.
        — Ach. Jest pan jeszcze młody. Ja od piętnastu lat mieszkam na Marsie, a od trzech piastuję swój urząd w imieniu Królowej. Widziałem już sporo na tej planecie.
        Green słysząc to pokiwał głową. Sam ukończył studia dziennikarskie na Uniwersytecie Oksfordzkim i dzięki pomocy szwagra dostał pracę w jednej z najlepszych gazet w kraju. Jednak nie miał w swoim dorobku żadnego godnego uwagi artykułu i kiedy ich stały korespondent rzucił pracę, udało mu się ubłagać naczelnego, żeby mógł polecieć na Marsa i chociaż tymczasowo przejąć zwolnione przez poprzednika miejsce. Naczelny pewnie wyzwałby go od najgłupszych i zagonił do sortowania papierów lub danych na komputerach, ale z braku chętnych nie miał wyjścia i pozwolił mu polecieć. Przypomniał sobie reakcję szwagra, zastępcy szefa, który będąc przy tej rozmowie słysząc jego prośbę o pozwolenie na lot zrobił minę, jakby zjadł coś niestrawnego. Później jedni mu gratulowali, drudzy odradzali, a jeszcze inni nawet współczuli, chociaż on sam nie wiedział, dlaczego. W dniu odlotu siostra żegnała go tak, jakby szedł na wojnę. Stała na lotnisku płacząc, a mąż pocieszał ją, obiecując, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby jej brat wrócił jak najszybciej do domu cały i zdrowy.
        To prawda, że niewiele wiedział o Marsie. Całą swoją wiedzę opierał na tym, co przeczytał i usłyszał. Media informowały, że Mars miał pewne kłopoty, ale od trzech lat wszystko wskazywało, że sprawy mają się ku lepszemu. W dobie kosmicznych podróży nie za wiele podróżował. W ogóle to pierwszy raz opuścił Ziemię. Może, dlatego został dziennikarzem? Aby zwiedzić świat i przełamać lęk zakorzeniony w nim od dziecka. Podjął jednak decyzję. Czuł, że wydarzy się coś, co da jego dziennikarskiej karierze solidnego kopa. Mimo strachu miał nadzieję, że wszystko będzie dobrze i znajdzie to, czego szukał. Właśnie tutaj na Marsie.
        Wyjechali z centrum miasta. Im dalej się poruszali tym tłum stawał się coraz gęstszy. Wraz z nim rosło również niezadowolenie. Green naliczył kilkanaście transparentów z wrogimi hasłami wobec rządu. Towarzyszyły im okrzyki i wrogie gesty.

        Ambasador ponaglił kierowcę, aby przyśpieszył, lecz ten nie mógł za wiele zrobić. Droga stała się praktycznie nieprzejezdna. Ochroniarze również mieli mnóstwo pracy. Uwijali się jak w ukropie, starając się jakoś oczyścić dalszą trasę.

        — Aby dotrzeć tylko do naszej ambasady — rzucił Walter wychylając się za siedzenia kierowcy, żeby spojrzeć na to co mieli przed sobą. Grupka zakapturzonych ludzi stała naprzeciwko nich i nie chciała się ruszyć. — Usuńcie ich! — rozkazał.
        — Tak jest! — odpowiedział ochroniarz siedzący obok kierowcy i wydał polecenie ludziom na zewnątrz.
        Były absolwent Oksfordu przyglądał się, jak dwóch ochroniarzy próbuje usunąć protestujących. Według niego ambasador miał ochronę niczym amerykański prezydent, a mimo tego pokonanie prostej drogi z lotniska do ambasady sprawiało tyle kłopotu. Był ciekawy, co jeszcze tutaj zobaczy. W końcu udało się usunąć blokujących i mogli jechać dalej. Przedstawiciel rządu trochę się uspokoił.
        — Chyba mam za małą ochronę. Chciałem tylko odebrać pana z lotniska, a co się dzieje? Będę musiał ją zwiększyć.
        — Dziękuję, że ambasador mnie odebrał, ale nie trzeba było robić sobie kłopotu.
        — Ależ to żaden kłopot! — żachnął się Smith. — Naprawdę! To dla mnie przyjemność. Jak tylko dotrzemy na miejsce zjemy obiad i wieczorem przeprowadzi pan ze mną wywiad, tak jak obiecałem.
        — Bardzo dziękuję — Green był zaskoczony jak został przywitany na tej planecie. I to podwójnie. — Szkoda, że koloniści mnie tak nie witają — zażartował.

        — Tym się akurat nie należy przejmować. Oni nie lubią nikogo. Wracając do tematu powiedziałem, że koloniści przyjmowali swego czasu obywatelstwo marsjańskie.

        — A tak — zaciekawił się. — Proszę chwilę poczekać. Zrobię notatki i może coś wykorzystam w swoim artykule. — mówiąc to wyjął z kieszeni telefon.
        — Naturalnie.
        — A więc — zaczął gdy skierował aparat ku ambasadorowi — Powiedział ambasador, że koloniści zrzekali się swojej narodowości, aby przyjąć nowe, tak?
        — Tak. Po sukcesie przemiany planety, rozpoczęła się wielka emigracja. Nazwano ją drugą Wędrówką Ludów. Każdy, kto mógł, przylatywał tutaj w nadziei, że rozpocznie na Czerwonej Planecie nowe, lepsze życie. Zjawisko wraz z szerszym dostępem do podróży międzyplanetarnych zaczęło się niebezpiecznie nasilać. Aż w końcu nikt nie miał nad tym kontroli. Ludzie przylatywali i brali ziemię jak leci i budowali się. Większość założyła farmy. Dzisiaj jest ich tutaj bez liku.
        — Rozumiem. Czy organizacje międzynarodowe nie mogły jakoś temu zapobiec?

       — Teoretycznie tak. Unia Europejska na przykład kontrolowała wszystkie lotniska i porty kosmiczne, ale to nie było takie proste. Przeciętny obywatel nie posiadał własnego środka transportu, ale z pomocą przyszły im wielkie korporacje, które chciały otworzyć własną działalność gospodarczą. Nie mogły tego zrobić bez kadry pracowniczej, więc transportowali ludzi na Marsa. W dodatku pobierali od pasażerów opłaty za przelot, co w pewnym sensie miało sens, ponieważ koszty były bardzo duże.
        — Więc to korporacje są winne?
        — W większości. Trybunał w Strasburgu oskarżył wiele firm pod zarzutem wykorzystywania własnych pracowników. Udowodniono, że niektórzy pobierali zbyt wysokie opłaty za przelot. Ale to okazało się i tak najmniejszym przestępstwem.
        Jego odpowiedzi potwierdzały, jak dużo wiedział on o procesie kolonizacji. Nic dziwnego, w końcu mieszkał tutaj od piętnastu lat. Jego wiedza zrobiła spore wrażenie na Greenie.

        — Proszę kontynuować — zachęcił swojego rozmówcę. Smith przestał już zwracać uwagę na to, co działo się wokół nich.
        — Po wylądowaniu koloniści mieszkali w strasznych warunkach. A ich liczba niebezpiecznie rosła. Proszę sobie to wyobrazić. Nie było wielkich miast, tylko małe farmy porozrzucane po całej planecie. Przybysze mieszkali w kontenerach. Wszystko wyglądało prawie jak w średniowieczu. Oprócz aparatury do terraformowania i Red Oak nie było tutaj nic oprócz wspomnianych farm. Społeczność międzynarodowa zaczęła działać.
        — Co zrobiono? — zapytał Chris.
        — Uchwalono Kartę Praw Kolonisty i ustanowiono tzw. Czerwoną Kartę. Pierwsza ustalała prawa i zasady na jakich mieli żyć koloniści, a druga pozwalała na stałe przybycie i osiedlenie się na Marsie.
        Angielski dziennikarz pogrążył się na chwilę we własnych myślach. O pierwszej karcie słyszał na studiach, ale o drugiej już nie. Spojrzał na Waltera.
        — Czerwona Karta? Pierwszy raz o niej słyszę. Czy my również jej potrzebowaliśmy?

        Pan ambasador słysząc to tylko się uśmiechnął.
        — My? Naturalnie, że nie! Nasz rząd sam decydował, kto może lecieć. Nas obowiązywała tylko Karta Praw. O Czerwoną Kartę muszą się starać obywatele mniej zamożnych państw. Głównie mieszkańcy Europy Wschodniej, Afryki i ubogich państw Azji.

        — Rozumiem. W takim razie dostęp do Marsa jest dla wyżej wymienionych utrudniony i ograniczony. Zgadza się?
        — Oczywiście, że tak. Najbogatsze państwa nie po to przecież poniosły takie koszty, aby potem pozwolić niezaangażowanym krajom na swobodną eksplorację nowego świata. Proszę zrozumieć. Czerwoną Kartę przyznano państwom uboższym, ale też tylko tym, które wsparły nasz międzynarodowy projekt. Ich pomoc była ograniczona, ale doceniliśmy tych, którzy okazali swoje zaangażowanie i dobrą wolę. I dlatego w ramach podziękowań przyznaliśmy im Czerwoną Kartę.
        — Czy te karty skłoniły kolonistów do przyjęcia marsjańskiego obywatelstwa?
        — Zagwarantowały im takie prawa jak wolność słowa, nietykalność czy prawo pobytu. Jednak nie miały one większego wpływu na ich decyzję.
        — Czemu?
        — Czemu? — powtórzył za nim. — Powodem było poczucie odrębności. Kiedy udało się nam wprowadzić, jako taki porządek na horyzoncie pojawiły się nowe problemy.
        — Jakie?
        — Po sukcesie przemiany planety i opanowania sytuacji z emigracją przez pewien czas panował spokój. Narody dostały swoje tereny pod kolonizację, a wielkie korporacje kontrolowane już przez agencje rządowe na dobre zadomowiły się na Czerwonej Planecie. Nastąpił jednak konflikt interesów.
        — Konflikt interesów? Z kim?
        Człowiek noszący tytuł szlachecki wskazał brodą na ludzi znajdujących się na ulicy.
        — Osiedlaliśmy się zgodnie z prawem międzynarodowym, a ekspansja wielkich firm stawała się coraz większa. A przecież od 2104 roku minęły całe dekady. Potomkowie pierwszych kolonistów stopniowo zaczęli odizolowywać się od nas – Ziemian. Z każdym rokiem część z nowo przybyłych się do nich przyłączała. Byli to głównie pracownicy kopalń i innych ogromnych zakładów, którzy czuli się oszukani i wykorzystywani. Mars jawił się im niczym raj, a stali się zwykłą klasą robotniczą, która pracowała za pensie niższe niż na Ziemi.
        — Przecież to bezprawie! — oburzył się Green. Właściciel pojazdu spojrzał na niego badawczo.
        — Tak. Łamano nasze prawo na każdym kroku. Z czasem przyłączyli się do nich również właściciele farm. Nie mogli sprostać konkurencji z ogromnymi korporacjami. Część z nich zbankrutowała i popadła w biedę. Zasilili i tak spore już grono bezrobotnych i bezdomnych błąkających się po ulicach pierwszych miast.
        — To straszne… — wyjąkał dziennikarz.
        — Niestety takie są fakty. Mars jest specyficzną kolonią. Jest daleko od Ziemi, więc z kłopotami musiała sobie radzić na bieżąco i…
        — … sama — dokończył za ambasadora. Ten przytaknął.
        — Zgadza się. I tak błędne koło się zamknęło. Koloniści zrzekali się swoich rodowitych obywatelstw jeden po drugim i przyjmowali marsjańskie. Stali się Marsjanami.
        Wciąż jechali, ale zrobiło się już spokojniej. Niepokojeni już przez nikogo zbliżali się do dzielnicy, gdzie znajdowała się Brytyjska Ambasada. Christopher Green zanotował coś w swoim cyfronotesie i wyłączył telefon.
        — Dziękuje, panie ambasadorze — uśmiechnął się. — Wyszedł nam chyba jednak mały wywiad.
        Smith roześmiał się i spojrzał na zegarek.
        — Tak, chyba tak. Za jakieś piętnaście minut będziemy na miejscu.
        — Tłum się rozszedł — zauważył Green.
        — Jesteśmy już prawie w dzielnicy senackiej. Tutaj znajdują się domy senato-
rów i ambasady. No i co najważniejsze kontrolę tutaj mamy w zupełności my. Teren pilnuje wojsko, a nasi przeciwnicy nie chcą się narazić na otwarty konflikt z prawem. 
        Sir Walter zakołysał się z zadowoleniem na tylnym siedzeniu samochodu. Widać, że im bliżej był swojego domu, tym czuł się pewniej. Green zaś z krótkiej rozmowy dowiedział się sporo o Marsie i jego sytuacji. Bezwątpienia to miejsce było pod każdym względem inne od tego, co widział do tej pory w swoim życiu. Nie miał wątpliwości, że pobyt tutaj, chociaż krótki zmieni jego światopogląd.

        Samochód na chwilę zatrzymał się. Sir Walter Smith rozkazał wsiąść ochronie do drugiego pojazdu jadącego za nimi, stwierdzając, że nie będą oni już dalej potrzebni. Jak tylko czterech mężczyzn wsiadło do środka, ponownie ruszyli. Po dziesięciu minutach dotarli prawie na miejsce.
        Oczom Greena ukazał się wysoki na pięć metrów mur. Bramę zaś zagradzał wojskowy transporter opancerzony. Obok niego stało kilku żołnierzy z bronią w ręku. Młody dziennikarz „The Daily Mirror” pierwszy raz widział ją z tak bliska.
        Jeden z żołnierzy w szarym mundurze i chełmie pokazał otwartą dłonią, aby się zatrzymali. Kierowca nacisnął hamulce i samochód stanął w miejscu. Dwóch wojskowych podeszło do niego. Prowadzący pojazd opuścił szybę.
        — Dokumenty proszę.
        Ochroniarz podał odpowiedni dokument. Drugi żołnierz przeskanował go 
i oddał z powrotem. Obaj żołnierze skinęli do siebie, po czym jeden z nich podszedł 
do drzwi Smitha i zastukał w szybę.

        — Co się dzieje? — spytał, kiedy wychylił głowę.
        — Przepraszam ambasadorze, ale musi pan pojechać do drugiej bramy — odpowiedział żołnierz. Jego oczy zasłaniały czerwone okulary przeciwsłoneczne. 
        — Czemu? Jestem pięć minut od celu mojej podróży.
        — Przez bramę przedarło się paru intruzów. Musieliśmy interweniować. Na razie ten posterunek jest zamknięty. Przepraszam za trudności. Teren od drugiej bramy jest przez nas zabezpieczony. Powiadomimy tamten posterunek, że jedziecie. Przejedziecie bez kontroli — skończywszy wyprostował się i zasalutował.
        — No trudno… — odpowiedział zrezygnowanym głosem Smith. Nie mieli wyjścia. — Jim! Jedź do drugiej bramy.
        — Tak jest.
        Koła skręciły w prawo, wzniecając tuman kurzu i obie luksusowe rządowe limuzyny pojechały wzdłuż muru. Młody Anglik spojrzał za siebie. Żołnierz w okularach odprowadzał ich wzrokiem.
        — Przepraszam cię za te niedogodności. Nic tutaj nie funkcjonuje tak, jak należy.
        — Nie… nic nie szkodzi. Czy takie sytuacje zdarzały się wcześniej?
        — Tak. Zanim nie dokończyliśmy budowy ogrodzenia. A czemu pytasz?
        — Z ciekawości…
        Green ponownie spojrzał za swoje siedzenie, ale pędzili teraz po piaszczystej drodze. Poza rdzawo-czerwonym kurzem nie widział już nic.
        Tymczasem przy bramie mężczyzna odsłonił oczy i wskazał palcem do reszty, aby wsiadała do wozu. Jego oczy miały identyczną barwę jak okulary, które nosił. Wzrokiem przeczesał okolicę. Nie widząc nikogo odpiął hełm i rzucił nim o ziemię. Uśmiechnął się i ruszył do transportera.
        Po chwili wszystkie dwanaście kół zaczęło się obracać i żołnierze szybko odjechali w kierunku miasta. Po ich obecności pozostały tylko ślady opon i porzucony hełm.



        Przy wysokich i nowoczesnych drapaczach chmur gmach Marsjańskiego Parlamentu wyglądał jak relikt minionej epoki. Z budowany na planie koła swoją architekturą miał nawiązywać do starożytnego Rzymu. Największym i najpiękniejszym elementem budowli była wielka szklana kopuła, pod którą obradował marsjański parlament. Olbrzymia budowla dominowała nad pobliską okolicą. Główne wejście znajdowało się od strony reprezentacyjnego placu, na którym odbywały się defilady. Sam plac był zamknięty. Od frontu, po wysokich, strzelistych schodach znajdowała się fasada parlamentu. Było nim bogato zdobiony portyk z czterema rzędami kolumn w porządku jońskim. Po pozostałych stronach placu również znajdowały się kolumny ustawione w rzędach, na których opierał się wąski dach. Swoją konstrukcją naśladowały greckie stoa, a wraz z całym kompleksem miały one przypominać grecką agorę, gdzie koncentrować się miało życie polityczne mieszkańców.
        Dokładnie na samym jej środku znajdował się olbrzymi monument. Przedstawiał on rzymskiego boga wojny – Marsa, którego imieniem ochrzczono Czerwoną Planetę. Cały kompleks był pomysłem pierwszego w historii kolonii marszałka marsjańskiego sejmu Mathiasa Berga. Widząc wznoszenie kolejnych konstrukcji ze szkła i stali zaproponował wybudowanie gmachu według starych i klasycznych wzorców.
        Mars, jako kolonia targana była licznymi wewnętrznymi konfliktami i ówczesny jeszcze ambasador wyszedł z inicjatywą powołania miejscowego rządu, który miałby reprezentować interesy zarówno władz ziemskich jak i kolonistów.
        Po latach krwawego terroru i widocznego już zmęczenia po obu stronach pojawiła się chęć współpracy. Idea Berga mogła więc zostać zrealizowana, ale należało jeszcze wybrać miejsce. Wolnej przestrzeni do zagospodarowania było mnóstwo. Zanim doszło do pierwszych wolnych wyborów komisja na czele z pomysłodawcą wybrała teren i wykonawcę. Mathias Berg, który w młodości studiował w Rzymie i był zafascynowany jej antyczną architekturą poparł projekt budowli przypominający rzymski Panteon wzbogacony innymi elementami starożytnego budownictwa.
        I tak po ogłoszeniu decyzji rozpoczęły się prace. Budowa trwała niecały marsjański rok. Po jego zakończeniu wybrany rząd mógł przenieść się z gmachu tymczasowego do docelowej siedziby.
        Wszyscy byli zachwyceni nowo oddanym obiektem. Była to jedyna taka konstrukcja na planecie i wyróżniała się swoim wyglądem w stosunku do reszty zabudowy. Z czasem dobudowano nowe elementy do już istniejących i tak kompleks stopniowo się rozrastał. Obecnie główny gmach wraz z placem, ogrodami i innymi budynkami zajmował powierzchnię ponad stu hektarów.
        Jednocześnie z rozwojem kompleksu również kariera jej autora szła do przodu. 
Po wygaśnięciu funkcji ambasadora Mathias Berg wystartował w wyborach i wygrał. Mandat senatora sprawował przez dwie kadencje. Po niej ku jego zaskoczeniu pojawiła się możliwość objęcia nowego stanowiska. Będąc ambasadorem i senatorem dał się poznać, jako sprawny polityk. Swoją kreatywnością i zaangażowaniem udało mu się przeforsować wiele ważnych ustaw. Mathias Berg dzięki życzliwości i naturalnym zdolnościom zyskał sobie szacunek wśród innych polityków. I co najważniejsze wśród mieszkańców kolonii. Widzieli oni w nim lidera i przywódcę. Tylko on według społeczności obu planet mógł powstrzymać terror ze strony radykalnych bojówkarzy walczących o niepodległy Mars. Dlatego światowi przywódcy postanowili oddać cały sejm miejscowym senatorom, a na czele parlamentu postawić charyzmatycznego polityka, który miałby posiadać częściową władzę nad kolonią  

        Berg przyjął tę propozycję. Po raz pierwszy w historii całą władzę ustawodawczą posiadali rodowici politycy. Do tej pory parlament był mieszany. Połowa senatorów reprezentowała, bowiem Ziemię. Niewątpliwie odniesiono sukces, mimo, że władza wykonawcza wciąż należała do Rady Ambasadorów. Również sądy faktycznie pozostały pod jej kontrolą.
       Jednak marszałek wiedział, że pierwszy krok został zrobiony i kiedyś Mars uzyska całkowitą autonomię. Marzenie o wolności Berg chciał zrealizować drogą pokojową. Na przeszkodzie stali wyżej wspomniani bojówkarze. I z nimi Berg miał zamiar się rozprawić.
        Cel za jego życia nigdy nie został zrealizowany. Pięć lat temu zginął on w zamachu bombowym. Wszyscy pogrążyli się w żałobie. Stało się jasne, że piastowane przez niego stanowisko było równie niebezpieczne, co prestiżowe.  Po śmierci Mathiasa wybrano jego następcę. I ku zaskoczeniu to on, a nie jego sławny poprzednik odniósł sukces. Od blisko trzech lat nikt nie zginął z ręki terrorystów. Nikt nie zginął z ręki Aresu.  Ów człowiek zwyciężył tam, gdzie zawiedli najlepsi politycy i żołnierze. Tym człowiekiem był Johan Durand. Drugi w dziejach marszałek marsjańskiego sejmu.

        Do niego właśnie szli Nicolas Spencer i Simon Ollson. Krok za krokiem, pokonywali długi plac niosąc w prawych dłoniach walizki. Mijali właśnie posąg Marsa, kiedy Ollson uniósł głowę w górę. Słońce bystro świeciło na nieboskłonie.
        — Wciąż jest ciepło, jak na listopad.
        — A co? Nie przyzwyczaiłeś się jeszcze? Tutaj pory roku trwają dwa razy dłużej niż na Ziemi i często się spóźniają.
        — Ech. Wszystko tu, na Marsie jest dziwne — westchnął Ollson. — Nie to, co 
u nas.

        — Masz na myśli Ziemię?
        — Miałem na myśli rodzinną Szwecję.
        Idąc ku gmachowi obaj mężczyźni zawsze z zainteresowaniem przyglądali się siedzibie parlamentu. Piękne, ręcznie zdobione kolumny robiły wrażenie. Wykonane przez najlepszych mistrzów dłuta idealnie podkreślały atmosferę tego miejsca. Tak samo jak ogromna kopuła na samej górze. Teraz odbijała promienie błyszcząc z daleka.
        — Ale siedzibę sobie odwalili — odezwał się Szwed.
        — Tak. Piękną. Szkoda tylko, że za nasze pieniądze.
        — Pamiętaj, że zbudowaliśmy ją po części dla siebie samych. Kiedyś obra-
dowali w nim również nasi senatorowie.

        — A kiedy to było? Powinni oddać przynajmniej część poniesionych kosztów. Wiesz ile ten cud architektury kosztował?
        — Wiem, wiem. Europa też sporo w to zainwestowała. Mnie bardziej jednak niż ten budynek denerwują coraz to nowe pomysły Duranda.
        Nicolas Spencer jako ambasador Stanów Zjednoczonych wraz z Ollsonem i innymi członkami Rady bywał tutaj prawie codziennie. W przeszłości przylatywał tu helikopterem, jednak ze względów bezpieczeństwa ruch powietrzny nad okolicą został zabroniony. To mógł jeszcze zrozumieć. Czasy były jakie były. Jednak okazało się, że to dopiero początek. Środki bezpieczeństwa były z każdym miesiącem zaostrzane. I tak budynek sejmu stał się praktycznie twierdzą odizolowaną od reszty miasta. Pomysłodawcą większości z nich był właśnie Johan Durand. Spencera momentami zastanawiało, z jakiego powodu to robił. Przecież to on sam uporał się z Aresem. Czyżby chronił się przed nimi ­­— ambasadorami?

        Wchodzili po wysokich schodach. Normalnie podjechaliby pod nie służbową limuzyną, jednak ostatnio marszałek zabronił jakiegokolwiek ruchu samochodowego na placu. Musieli, więc wysiąść wcześniej i resztę drogi pokonać piechotą.
        — Mnie też one denerwują — z godził się z nim Amerykanin. — Ale musimy je znosić. Niech robi sobie tutaj, co chce, póki tylko będzie wykonywał nasze polecenia.
        — Myślisz, że można go kontrolować? — zainteresował się Simon.
        — Oczywiście. W końcu to my rządzimy resztą. Jesteśmy ambasadorami i tylko my możemy wprowadzać prawo w życie. Nikt inny.
        — Masz rację, Nicolasie, ale nie zapominaj, że Durand kontroluje cały senat. To jednak jest jakaś siła polityczna.
        — Mylisz się. Mathias Berg, z nim trzeba było się liczyć. Gdyby żył dzisiaj to nie wiem jak wyglądałaby nasza sytuacja. Ale Durand oprócz załatwienia sprawy z Aresem nie zrobił praktycznie nic.

        Weszli między pierwsze kolumny czując przyjemny chłód. Widzieli już szerokie drzwi prowadzące do środka. Strzegło je dwóch strażników ubranych w czerwone kombinezony. Zauważyli gości, ale nawet się nie poruszyli. Wyglądali jak dwa nieruchome posągi. Ambasadorzy pokazali swoje legitymacje i jeden z nich otworzył im drzwi. Gdy tylko ich minęli Simon spojrzał krzywo na swojego towarzysza.
        — Mówisz, że praktycznie nic nie zrobił? A jak wyjaśnisz tamtych dwóch?
        — To straż. Przecież sam się na nią zgodziłeś? — zdziwił się Nicolas.
        — Pamiętam, ale to twoim zdaniem jest nic? To są pierwsi funkcjonariusze Marsjańskich Sił Bezpieczeństwa! Kontrolę nad nią ma tylko senat, a to znaczy, że de facto odpowiadają oni wyłącznie przed Durandem.
        Jego towarzysz tylko się roześmiał. Simon w ogóle go nie rozumiał. Oni, Amerykanie zawsze myśleli, że wszystko mają pod kontrolą.

        — Och, daj spokój — odpowiedział, kiedy przestał się śmiać. — To tylko paru ludzi. Z nimi nie podbije całej planety. Przecież to już ustaliliśmy. Niech wśród tych kolumn robi sobie to na co ma ochotę.
        — Wiesz jak to powiadają. Po nici do kłębka.
        — Wy, Europejczycy za bardzo się przejmujecie.
        — Z doświadczenia wiem, że nikogo nie wolno lekceważyć.
        — Uwierz mi, że i ja nikogo nie lekceważę.
        Ollson nic już nie odpowiedział. Nie chciał się kłócić. Reprezentował kontynent, który wciągnął resztę świata w dwie wojny światowe. Mimo wszystko zamierzał uważnie spoglądać Durandowi na ręce. Takie dostał zresztą instrukcje.
        — Johan zdradza słabość to koloru czerwonego — powiedział, patrząc na swoje buty, które stąpały po czerwonym dywanie. Z barierek na drugim piętrze zwisały czerwone flagi i proporce.
        — Cóż, ma do tego prawo. Z tego, co mi mówił, to jego ulubiony kolor.
        — Czasem myślę, że wszystko na tej planecie jest czerwone. Ludzie, rzeczy i tak dalej.

        Amerykanin ponownie się roześmiał. I teraz też chłodny z natury Szwed nie wiedział, z czego śmieje się jego kolega.
        — Wszystkim Mars kojarzy się z tym kolorem. Mimo wszystko jesteśmy na Czerwonej Planecie. Nie zapominaj o tym. Nawet po przemianie każdy ją tak nazywa. I tak już pewnie zostanie.
        — W to akurat nie wątpię…
        Nicolas wiedział, że Ollson był tutaj nowy. I rozumiał, że musiał się zaaklima-
tyzować. Nie był jednak pewny, czy Szwed zrozumie tutejsze realia, nawet po dłuższym pobycie. Jako polityk Ollson reprezentował Radę Europejską, a tam patrzono zupełnie inaczej na Mars niż w USA. A człowiek, który właśnie szedł obok niego tylko potwierdzał go w tym przekonaniu.

        — Jesteśmy wam wdzięczni.
        — Za co?
        — Za wsparcie, które udzielacie Stanom od dłuższego czasu.
        — A, za to. To nic takiego — Spencer dzisiaj pierwszy raz zobaczył uśmiech 
u Ollsona. — To była z naszej strony konieczność. Siły pokojowe, które właśnie 
przybyły pomogą wam zachować spokój podczas święta.

        — Wiesz, że nie tylko o tym mówię. Chodzi mi o powód, z którym tutaj przy-
chodzimy.

        — Jeśli chodzi ci o to, to na razie nie powinieneś nam dziękować. Nie wiemy czy Durand się zgodzi.
        Nicolas pokiwał przecząco swoją długą czarną czupryną i stuknął walizką 
o swoje kolano.

        — Zgodzi się. To tylko formalność. Z robi wszystko, co mu karzemy. Muszą zostać tylko zachowane pozory. My przedstawiamy mu plan, on udaje, że to przemyśla, po czym mówi krótkie „tak” i załatwione.
        Teraz Ollson zaprzeczył ruchem głowy.
        — Nie możesz być tego stuprocentowo pewny. A jak zechce, żeby wysłać kogoś innego?
        Amerykański ambasador wydął usta i wskazującym palcem lewej dłoni pomachał nim przed Szwedem.

        — Nie. Nie ma innej opcji. Nie chcemy angażować swoich wojsk. Przecież wiesz.
        — Sprawa jest z założenia prosta, ale musimy pilnować tajemnicy. Rozumiem, że nie chcecie sobie brudzić rąk, ale żeby wysyłać kogoś, kto o niczym nie wie?
        — To nie tak, że nie chcemy sobie brudzić rąk — zaprzeczył. — Po prostu dowództwo uznało, że skoro mamy jednostkę specjalnie przeszkoloną do tego rodzaju misji, to grzechem byłoby ją nie wykorzystać.
        — No dobrze, ale nie mogę ci zagwarantować, że od tak wykonają rozkaz. Oni jeszcze nic nie wiedzą. Powiadomimy ich dopiero, kiedy Durand wyrazi zgodę.
        — Oni też się zgodzą. Zawsze się zgadzają. I nie martw się. Niczego nie odkryją. Nawet, jakby chcieli.
        — Obyś miał rację…
        Kiedy skończyli rozmawiać byli już na drugim piętrze. To tu, na końcu, za salą posiedzeń swój gabinet miał marszałek. Minęli paru senatorów ubranych w tradycyjne marsjańskie płaszcze i tuniki. Kłaniając się raz, po raz okrążali wielką salę. Widać ją było zza balustrady. Rzędy pustych w tej chwili siedzeń skąpane były w świetle. To promienie słoneczne wpadały przez kopułę do wnętrza. Piękny widok. Tak pokonawszy całe piętro stanęli naprzeciwko gabinetu Johana Duranda. Wyszła z niego kobieta ubrana w długą suknię w kolorze indygo. Włosy miała splecione w jeden duży kok. Każda dorosła Marsjańska musiała je nosić w ten sposób. Tego wymagała od nich tradycja. Ollson nie mógł się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem, gdy spotykał tutejsze kobiety uważnie się im przyglądał. Skrzyżowała swoje ręce na piersi, po czym ukłoniła się lekko.
        — Witam Szanownych Ambasadorów. Mam na imię Shala i jestem osobistą asystentką marszałka — przedstawiła się.
        Amerykanin i Szwed lekko skłonili głowy. Kiedy uprzejmości zostały już wymienione asystentka otworzyła obie połówki drzwi.
        — Marszałek już panów oczekuje. Proszę za mną.
        Weszli za nią. Kobieta prowadziła ich krótkim korytarzem. Simon zauważył, z jaką gracją się poruszała. Na sukni dostrzegł drobno wyszyte symbole. Nie wiedział, co one oznaczały, ale wyglądały, jakby zostały zaczerpnięte z kultury orientu. No i te imię. Shala — może i ładne, ale zastanawiał się jak bardzo rodowici mieszkańcy musieli nienawidzić ich, Ziemian, skoro nie chcieli nawet nadawać swoim dzieciom normalnych, ludzkich imion. Słyszał o mieszanych małżeństwach. Przecież sam Mathias Berg przyjął marsjańskie obywatelstwo, gdy tylko zakochał się w tutejszej kobiecie. Ożenił się z nią i stał się jednym z nich. Simon wszędzie widział różnicę między nimi. Na ulicach, w domach, a szczególnie tu, w parlamencie. Może i mieli wspólnych przodków, ale z każdym rokiem coraz mniej ich łączyło. W Europie to dostrzeżono, ale kiedy rozmawiał ze Spencerem miał wrażenie, że albo Ameryka tego nie widzi, albo nie chce widzieć. Dziwiła go ich upartość. Przecież sami zrodzili się w podobny sposób.
        Shala zatrzymała się i pchnęła kolejne drzwi. Przekroczyła próg i ustała z boku. Ogłosiła ich przybycie i zaprosiła do środka. Blond włosy Szwed przeszedł obok niej. Bez wątpienia Marsjanki były piękne i dystyngowane. Gabinet w porównaniu z wszędzie dominującą monumentalnością wydawał się bardzo mały. Shala po wprowadzeniu gości wyszła zgrabnie, zamykając za sobą drzwi. W fotelu przy biurku siedział jego gospodarz. Za nim po prawej stał ktoś jeszcze. Człowiek wstał i podszedł się przywitać. Uścisnął ich dłonie i wskazał na dwa wolne fotele.
        — Czekałem już na was. Proszę, siadajcie — powiedział Johan Durand.
        — Dziękujemy — odpowiedział Nicolas.
        Johan Durand był niskim mężczyzną po sześćdziesiątce. Kiedy zasiadł z po-
wrotem za biurkiem, stał się jeszcze mniejszy. Tak jak pozostali nosił tunikę i płaszcz. Wyróżniał się jednak lepszym krojem i wykończeniem. Nieliczne, siwe włosy odsłaniały łyse zakola. Skierował swój niewielki, haczykowaty czubek nosa ku swojemu towarzyszowi.

        — Magnusie, nalej naszym gościom herbaty.
        — Służę.
        Magnus postawił przed Nicolasem i Simonem tacę z filiżankami i czajnikiem. Nalał im herbatę i podał do rąk. Następnie ukłonił się tak samo, jak wcześniej Shala i stanął ponownie przy Durandzie. Ambasadorów zawsze dziwiła ta sytuacja. Ilekroć tu przychodzili, Magnus ich obsługiwał. I pewnie nie było w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Magnus był wicemarszałkiem sejmu. Rozumieliby to, gdyby mogli z nim rozmawiać jak równy z równym. Jednak w przeciwieństwie do Ziemi na Marsie panowała inna kultura i zwyczaje. Dotyczyło to również polityki. Wicemarszałek nie mógł podczas spotkań zabierać głosu w dyskusji. Jedyne, co mógł zrobić to poczęstować gości. Przez resztę czasu stał milcząc. Dla obcych takie zachowanie było, co najmniej dziwne. Jak tłumaczył im Durand tylko on mógł oficjalnie przyjmować głowy innych państw i prowadzić z nimi konwersację. Marszałek był jedynym i oficjalnym przedstawicielem kolonii.

        — Przepraszam, że musieliście przejść tyle drogi pieszo. Mam nadzieję, że wam to zbytnio nie przeszkadzało? — zaczął Johan.
        — Ależ skąd — odpowiedział Nicolas i wziął łyk herbaty.
        — Cieszę się — Durand wyraźnie się rozweselił słysząc taką odpowiedź.
        Simon z początku nic nie mówił, pijąc herbatę. Przypomniał sobie słońce na zewnątrz.
        — Czy mogę wiedzieć, dlaczego pan wprowadził ten zakaz? — spytał odkładając swoją filiżankę.

        — Naturalnie. Doszły mnie słuchy, że wielu osobom nie podobał się fakt, że po placu, na którym odbywają się państwowe uroczystości jeżdżą non stop samochody. Na początku nic z tym nie robiłem, ponieważ uznałem, że myśli tak tylko mniejszość. Ale później dostałem petycję podpisaną przez pięćdziesiąt tysięcy osób.
        — I poszedł pan im na rękę?
        — Tak, ambasadorze. Widzę, jak stało się to ważne dla moich rodaków. Tutaj, gdzie się znajdujemy podczas obchodów wszyscy zaczynamy odczuwać specyficzną więź łącząca nas wszystkich. To dla nas szczególny dzień. Zrozumiałem to, kiedy przeczytałem niektóre nazwiska na liście.
        — I z tego powodu pan to zrobił?
        — Tak, dlatego. Ambasadorze, może dolać herbaty? Widzę, że opróżnił pan swoją filiżankę. Magnusie! Nie stój tak! Nalej panu Ollsonowi kolejną.
        Magnus już miał to zrobić, ale Simon zatrzymał go.
        — Nie! Dziękuję bardzo, ale nie trzeba.
        — Jeśli będzie chciał pan więcej, proszę tylko powiedzieć. Ona jest wyśmienita. Hoduję ją w swojej posiadłości. Jest ręcznie zbierana i parzona. Prawdziwa, naturalna herbata.
        Nicolas Spencer przyglądał się jej barwie. Nie przyszli tu przecież dyskutować o jakiś listkach herbaty.

        — Marszałku. Wiemy jak rozwiązać nasz problem.
        Durand splótł chude palce i przysunął się. Jego blada twarz wyraziła zainteresowanie. Sprawiał wrażenie spokojnego i uczciwego człowieka. Zaprzeczały temu jedynie małe, bystre oczy. Poruszał nimi szybko i żwawo, co kłóciło się z resztą jego wizerunku.
        — Słucham.
        — Planujemy przeprowadzić akcję ratunkową. Chcemy odbić zakładników.
        — W jaki sposób?
        — Mamy do dyspozycji oddział specjalny — mówiąc to spojrzał na Ollsona.
        — Oddział specjalny?
        — Tak. To najlepsi z najlepszych. Zostali specjalnie przeszkoleni do tego rodzaju misji. Są w posiadaniu odpowiedniej jednostki. Akcję chcemy przeprowadzić w przestrzeni kosmicznej.
        — No nie wiem… to ryzykowne przeprowadzać coś takiego. Tutaj u nas nigdy czegoś takiego nie robiliśmy.
        Polityk ze Szwecji zerknął ukosem na Spencera. Amerykanin jednak położył walizkę na kolana i otworzył ją. Wyjął z niej dysk i wręczył go Durandowi.
        — To są informacje o wybranym oddziale. Proszę nam zaufać. Przecież okup nie wchodzi w grę, prawda?
        — Prawda! Jeśli zapłacimy im raz, to jutro znowu porwą jakiś statek. Nie chcę nawet myśleć, jak to się odbije na naszej reputacji.
        — I na żegludze — dodał Amerykanin.
        — Zgoda! Zróbcie to jednak po cichu… dobrze? — Johan nawet nie zerknął na dysk.
        Ambasadorzy dopięli swego. Otrzymali zielone światło.
        — Oczywiście. Nikt się o niczym nie dowie — i spojrzał na Magnusa. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
        — Skoro pan powiedział, że to najlepsi z najlepszych to chyba niczego nie muszę się obawiać — usta marszałka ułożyły się w szerokim uśmiechu. — Więc to zapewne US Army osobiście wykona to zadanie. Jest mi bardzo miło, że potraktowaliście to poważnie.
        Ollson zastanawiał się, czy nie poprosić jeszcze o jedną filiżankę herbaty. Postanowił się jednak wstrzymać.
        — Nie… nie powiedziałem, że to US Army — zaczął powoli Spencer. — Nasza armia nie ma w tej chwili do dyspozycji takiego oddziału. Nie tutaj.
        — Więc kogo chcecie wysłać?
        — Zadanie powierzymy siłom pokojowym, które właśnie przybyły na Marsa — wtrącił się Ollson.
        — Całym?
        — Nie. Misję wykonają Polacy.
        Johan Durand zapadł się w fotelu. Utkwił w nich swój wzrok.
        — Chcecie misję powierzyć Polakom?
        — Tak.
        — Nie wiedziałem, że mają oni taki oddział. Więc Polacy wchodzą w skład sił pokojowych?
        — Nie tylko wchodzą w jej skład, ale także nimi dowodzą — wyjaśnił Ollson.
        — A ten kontyngent z kolei podlega naczelnemu dowództwu.
        — Czyli ambasadorze, oni odpowiadają przed amerykańskim dowództwem, tak?
        — Ściślej mówiąc to kontyngentem dowodzi Rada Ambasadorów wraz z międzynarodowym dowództwem. Po skończeniu misji pokojowej poszczególne siły powrócą pod swoje wcześniejsze komendy.

        Nie wiadomo, czy marszałek dokładnie to zrozumiał, ale klasnął głośno w dłonie i wstał.

        — Doskonale! Skoro macie bezpośrednie dowództwo nad nimi, to nie widzę żadnych przeszkód. Zrozumcie mnie — powiedział rozkładając ręce w geście bezradności. — Kolonia nie posiada własnych sił zbrojnych.
        „Oprócz Marsjańskich Sił Bezpieczeństwa” — pomyślał Simon. Ambasadorzy podnieśli się ze swoich miejsc.
        — Z góry dziękuję za udzieloną pomoc — marszałek podał im dłoń na pożegnanie.
        — Rada Ambasadorów zawsze służy pomocą — odpowiedział Nicolas i wyciągnął rękę.
        Johan Durand zawołał asystentkę. Po chwili weszła do gabinetu.
        — Shala. Odprowadź naszych gości — polecił.
        Znów skrzyżowała ręce na piersiach i ukłoniła się. Wskazała dłońmi wyjście. Obaj ambasadorzy przeszli przez nie, po czym Shala zrobiła to samo. Odprowadziła ich do pierwszych drzwi. Przy nich zwróciła się do nich.
        — Miło było nam panów gościć i zapraszamy ponownie — pożegnała ich i znikła za drzwiami.

        Spencer i Ollson znowu zostali sami. Ich wizyta zakończyła się sukcesem. Mogli już wracać.
        — Widzisz! Udało się. Było tak jak mówiłem — chwalił się Amerykanin.
        — Było jak mówiłeś — Ollson przyznał mu rację.
        Zeszli na dół. Przeszli przez hol, krocząc znowu po czerwonym dywanie. Zostawili za swoimi plecami przepych marsjańskiego gmachu. Pozostało przejść tylko przez kontrolę. Funkcjonariusze MSB stali tam gdzie zwykle. Szwed nieufnie przyglądał się ludziom w czerwonych kombinezonach, czując na ich widok niepokój. Kiedy straż ich zanotowała mogli opuścić budynek.
        Znaleźli się między kolumnami. Ambasadorów przywitała niższa temperatura. W środku było cieplej. Teraz Simon chciał wyjść na słońce, ale tarcza słoneczna przez ten czas obniżyła swoje położenie, chowając się za wystającą kopułą. Masywny dach rzucał długi cień na plac.
        — Chodźmy. Zrobiło się chłodniej — powiedział, chowając ręce do kieszeni.
        Przyśpieszyli kroku. Chcieli dojść do samochodu.
        — Teraz twoja kolei, Ollson — odezwał się Spencer.
        — Skontaktuję się wpierw z polskim ambasadorem. Nie będzie zadowolony, że uzgodniliśmy to bez niego.
        — Martwi cię to?
        — Nie, wcale.
        — To dobrze. Nie należy on do naszej Rady.
        Simon nie miał zamiaru się nim przejmować. Reprezentował cały Stary Kontynent. Ale on sam prawdopodobnie czułby się niemile dowiadując się o wszystkim ostatni. Niepokoiło go coś innego. Polscy wojskowi mogli stanowić problem. Zapewne będą mieli pretensje, dlaczego zaraz po przybyciu wysyła się ich do zadań bojowych bez należytego odpoczynku. Postanowił podzielić się swoimi wątpliwościami z Nicolasem.
        — A co jak polskie dowództwo będzie sprawiało przeszkody?
        — I dlatego przekonasz ich ambasadora.
        — Spróbuję.
        — Jak nie ty to ja to zrobię. To jest właśnie wasz problem.
        — Nie rozumiem. O co ci chodzi?
        — O to, że wszystkie decyzje opieracie na budowie skomplikowanych powiązań. Wystarczy, że ktoś się nie zgodzi i tracicie całą inicjatywę.
        — Więc uważasz, że nasz model rządzenia jest przestarzały?
        — Tak. Już dawno powinniście utworzyć jeden organizm polityczny i państwowy. Bylibyście silniejsi i działalibyście sprawniej.

        — I mówi mi to ktoś, kto żyje w państwie federalnym.
        — Ale zarządzane centralnie — wyjaśnił Spencer.
        — Załatwię to. Nie martw się.
       Polityk z Europy nie był pewny, czy przy tak odmiennych poglądach uda im się wypracować wspólną politykę wobec marsjańskiej kolonii. Jego naród rozwijał się tylko, dlatego, że szanowano w nim głos każdego. U nich rządziła demokracja. W Stanach Zjednoczonych również, ale wobec Marsa zniknął gdzieś u nich głos rozsądku. Przestali słuchać.
        — Twoje obawy są bezpodstawne — stwierdził Nicolas dochodząc do zaparkowanego wozu.
        — Może…
        — Nie może, ale na pewno!
       Amerykanin sprawiał wrażenie pewnego siebie. Ollsonowi przeszło przez myśl, że może Nicolas wie więcej niż mówi.
        — W przeciwieństwie do ciebie nie zakładam niczego z góry. Ja wciąż uważam, że sporo ryzykujemy. To miała być tajemnica, a narażamy ją na ujawnienie.
        — Niby jak miałoby do tego dojść? — zapytał Spencer. — Rozchmurz się. Za bardzo się przejmujesz. Ani Polacy ani Durand o niczym się nie dowiedzą. I tak pozostanie.
        Poklepał go po ramieniu. Szofer otworzył mu drzwi.
        — Ollson. Dzięki temu upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu — dodał, gdy tylko znalazł się w mercedesie.
        Simon Ollson spojrzał na piękne niebo. Zaczęło ono przywierać ciemny purpurowy kolor. Słońce za nim znikło na dobre, przysłonięte konstrukcją kopuły. Szkło, którym była pokryta przybrało podobny odcień, jak niebo dookoła. Już niedługo kopuła zostanie oświetlona przez sztuczne oświetlenie zamontowane na dachu. Aby znów pięknie rumienić się kolorami tęczy będzie musiała zaczekać do jutra.
        Oni również będą musieli poczekać do jutra. Było wielce prawdopodobne, że następnego dnia machina wojenna zostanie wprawiona w ruch.



        Deimos obserwowany gołym okiem z Marsa był trudno odróżnialny od gwiazdy, choć sam gwiazdą nie był. Jako drugi w kolejności księżyc okrążał on Czerwoną Planetę w ciągu 30, 5 godziny, co nie więcej pokrywało się z marsjańską dobą. Tak samo jak pierwszy i bliższy księżyc Fobos, Deimos był planetoidą przechwyconą przez Marsa. Z zewnątrz w niczym nie przypominał on ziemskiego Księżyca. Deimos miał nieregularny kształt. Jego powierzchnie pokrywały kratery, ale były one gładsze niż u Fobosa czy Księżyca. Oprócz kraterów jedyne, co łączyło marsjański księżyc z ziemskim to jej skład. Kratery wypełnione były regolitem, podobnie jak na Srebrnym Globie. Nikt nawet nie pomyślał o zamieszkaniu tego niegościnnego miejsca po zasiedleniu planety, którą obiegał. Ignorowany i niezauważony przez nikogo Deimos robił to, co zawsze. Okrążał wraz z bratem ciało niebieskie, które ich przygarnęło.

        Od roku jednak Deimos nie był samotny, mając za towarzysza stację kosmiczną orbitującą nad nim. Znajdowała się ona po jego niewidocznej stronie.  Stacja Halla, bo tak się nazywała, z budowy bardzo różniła od swoich innych odpowiedników. Jej głównym elementem był tzw. „rdzeń”. Wyglądem przypominało ono grubą metalową rurę pochyloną pod kątem 15 stopni. Do niego dołączone były inne moduły. Po bokach wystawały panele słoneczne, odwrócone ku Słońcu. Na górze stacji znajdowała się centrala. Przypominała kwadrat, z którego wystawał gąszcz anten i nadajników. Mniej więcej w połowie długości rdzenia nazywanego również pniem z przodu i z tyłu usytuowany był dok mogący przyjąć dwa statki jednocześnie. Na dole, nad powierzchnią Deimosa znajdował się generator i lądownik umożliwiający wylądowanie na księżycu. Całość dopełniały silniki umiejscowione na czterech ramionach umożliwiające zmianę położenia. Dla widza stacja przypominała pochylone drzewo, które zostało zasadzone przez kogoś w kosmicznej próżni. Ludzie zaś zamieszkujący owe drzewo starali się uporać z ostatnimi kłopotami, trapiącymi ich tymczasowy dom.
        — No nareszcie — odetchnęła Kejdan, słysząc przyjemny pomruk wydawany przez generator.
        — Chodzi, pani profesor.
        — Dobra robota, Blanco.
        Dziewczyna uścisnęła niskiego, krępego mężczyznę, który odpowiadał za sprawy techniczne na stacji. Będąc o głowę wyższa od niego, wyglądała jak zatroskana matka obejmująca swoje dziecko.
        — Dziękuję, to nic takiego. Naprawdę — odpowiedział trochę zmieszany.
        — Oj, nie bądź taki skromny! — szturchnęła go w ramię — Twoja żona i dzieci na pewno są z ciebie dumne. Tak samo jak ja.
        — Za bardzo mi pani schlebia.
        — Dobrze wiesz, że bez ciebie nie poradzilibyśmy sobie. Pozdrów ode mnie Marię i dzieciaki, kiedy będziesz dzwonił do domu. Wiem, jak bardzo za nimi tęsknisz.
        — To już rok, kiedy widziałem ich po raz ostatni. Ale może niedługo puszczą nas stąd. Chociaż na trochę.
        Blanco wyraźnie posmutniał. Wiedziała jak rodzina była dla niego ważna. Pewnie dla każdego, kto ją posiadał tak było.
        — Nie długo dadzą nam przepustki. Jesteśmy już z Dunne’em blisko. Naprawdę blisko.
        Próbowała go pocieszyć. Wszyscy mieli już dość przebywania na stacji. Trudno było się im dziwić. W końcu ile można siedzieć w jednym miejscu i to w dodatku w zamknięciu.

        — Idę do centrali. Idziesz ze mną? — spytała.
        — Niech pani idzie pierwsza, pani profesor. Ja tutaj zostanę. Muszę skalibrować urządzenia.
        — Jak chcesz. Wszyscy będziemy na górze.
        Zostawiła go samego, pogrążonego w swoich obowiązkach. Doskonale go rozumiała. Każdy z nich miał jakąś pasję, która pomagała im przetrwać jakoś czas spędzany tutaj. Dla Javiera taką pasją była naprawa różnego typu urządzeń. Postanowiła skorzystać z pobliskiej windy. Przez ostatnie półtorej godziny biegała po schodach w górę i w dół jak szalona. Nacisnęła ostatni przycisk na panelu i pozwoliła windzie zrobić resztę. Oparła się patrząc prosto przed siebie. Była zmęczona. Od tego biegania bolały ją nogi.
        Ale czuła również jak kamień spadł jej z serca. Przez chwilę przeraziła się, że nie dadzą sobie rady. Starała się sprawiać wrażenie opanowanej, ale nie była pewna czy jej się to udało. Odkąd była małą dziewczynką wszyscy ją chwalili. Za to, że była słodkim, grzecznym dzieckiem i za to, że jako uczennica wygrywała wszystkie olimpiady z rzędu. Podobno była jednym z najbardziej inteligentnych ludzi na świecie, ale na takie sytuacje nie była przygotowana. Na studiach nie nauczono jej, jak ma radzić sobie pod presją. To mogły nauczyć ją tylko takie sytuacje, jak te przeżyte przed chwilą. Zadowolona poczuła powolne zwalnianie kabiny, aż w końcu podłoga przestała drżeć pod jej stopami. Winda stanęła otwierając się. Naprzeciwko niej znajdowała się centrala.  Z niej dobiegały ożywione i podniecone odgłosy.
        — Widzę, że wszyscy są szczęśliwi? — weszła uśmiechnięta, widząc grupkę ludzi gestykulujących między sobą.
        Wysoki facet o rudych włosach zaczął bić brawo. Reszta poszła jego śladem. Dziewczynę przywitały gromkie oklaski.
        — O to nasza bohaterka! Brawa dla Agnieszki Kejdan! — wskazał na nią głośno krzycząc.
        Nie spodziewała się tego. Nie czuła się na pewno bohaterem. Ktoś inny zasługiwał na pochwały.
        — To nie moja zasługa. Podziękujcie Blanco, nie mi.
        Mężczyzna odsunął krzesło przy stole. Miał nie tylko rude włosy, ale i piegi. Błękitne oczy zza połówek okularów spoczęły na niej.
        — Jego też przywitamy brawami. Nie martw się. A teraz usiądź. Na pewno jesteś zmęczona, jak my wszyscy.
        — Dziękuję, Dunne. Jesteś kochany — odpowiedziała.
        Dunne udał, że się wstydzi i zwrócił się do wszystkich, tak żeby wszyscy dobrze go usłyszeli.
        — Proszę, nie mówcie mojej żonie. Zabiłaby mnie!
        Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem, zasiadając do długiego stołu, przy którym prowadzili rozmowy i narady.
        — Dobrze wiemy, że nie mógłbyś zdradzić Jessici. Z nikim. Za bardzo się jej boisz — odcięła się. Na jej słowa odpowiedziały kolejne chichoty.
        — No wiesz? Poczułem się urażony — i puścił do niej oko.
        — Tak, tak. O to nasz Peter Dunne! Największy podrywacz będący jednocześnie pod pantoflem swojej żony. Biedaczek.
        — A żebyś wiedziała!
        Rozluźniła się trochę. Była mu za to wdzięczna. Miała dobrych współpracowników. Dlatego tak bardzo się dla nich starała.
        — Cieszę się, że nikomu nic się nie stało podczas awarii — powiedziała opierając łokcie o stół.
        — Sytuacja przez chwilę wyglądała poważnie.
        — Wiem, Peter. Musimy ustalić jej źródło.
        — Wszystko sprawdzimy — zapewnił ją Dunne.
        Dziewczyna rozejrzała się. Brakowało tu paru osób.
        —A gdzie porucznik i jego zastępca?
        — Tutaj, pani profesor.
        Odwróciła się. Dwóch mężczyzn z bronią przy boku zasalutowało jej.
        — Już wam mówiłam poruczniku, że nie musicie mi salutować.
        — Według mnie muszę. Jasno dostałem rozkaz, że jestem pani podwładnym i mam wykonywać wszystkie pani polecenia.

        — Och, Johnson. Wiem, że jesteś żołnierzem, ale to mnie krępuje. Nie jestem wojskowym tak jak ty.
        Wyższy z nich podszedł bliżej. Nikt się nie poruszył, czekając, co powie.
        — Ani ja. Nie jestem żołnierzem. Już nie. Jeśli wolisz, mogę nie salutować. Pod warunkiem, że wydasz mi taki rozkaz.
        — Mówisz, że nie jesteś żołnierzem, ale mam ci wydać rozkaz. Nie rozumiem.
        — To, co tutaj robię nie ma nic wspólnego z prawdziwą służbą. Zresztą, nie zrozumie pani.
        Agnieszka zmarszczyła brwi. Była na to zbyt zmęczona. Patrzyła na porucznika Marka K. Johnsona ze zdziwieniem. Faktycznie go nie rozumiała.
        — Macie mi nie salutować. Wszyscy! To rozkaz!
        Mówiąc to poczuła się głupio. Chyba nie mogłaby się związać z mężczyzną 
w mundurze. Johnson kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

        — Przyjąłem. Wracam do swoich obowiązków. Gonzales! — zwrócił się do człowieka stojącego za nim.
        — Tak!
        — Zostańcie z nimi.
        Rozkazał odwracając się powoli. Robiąc to przeleciał wzrokiem po twarzach zgromadzonych tutaj ludzi. Pani profesor zauważyła to, ale nic nie odpowiedziała. Jego wzrok zatrzymał się na sekundę na niej. Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Johnson zrobił kwaśną minę i wyszedł szybko zostawiając ich samych. Kiedy znikł, jej najlepszy przyjaciel parsknął przeciągle i spojrzał na jedynego w tej chwili żołnierza w pomieszczeniu.
        — Jak tam układa się współpraca z nowym dowódcą Gonzales? — zagadnął go Dunne.
        — Wbrew pozorom bardzo dobrze. Jest dość sztywny i formalny, ale poza tym jest w porządku.
        — Jak dobrze, że chociaż ty go rozumiesz — skwitował krótko Peter zajmując swój stary, zniszczony fotel, który przywiózł ze sobą z Irlandii.
        Członkowie personelu zarechotali. Porucznik, odkąd zjawił się na stacji, stał się obiektem drwin. Teraz tylko Agnieszka nie pokładała się ze śmiechu. Sama nie wiedziała, dlaczego.
        — Przejdźmy do omówienia tego, co się stało — przerwała im.
        Ludzie dookoła spoważnieli. Gonzales zasiadł w międzyczasie na krześle zarezerwowanym dla dowódcy ochrony. Widząc wreszcie skupienie na ich twarzach kontynuowała.
        — Ta stacja posiada specjalne zabezpieczenia na wypadek takiej sytuacji. Kiedy zabraknie głównego zasilania, natychmiast powinno załączyć się awaryjne.
        — Ale tak się niestało — odezwała się kobieta z naprzeciwka.
        — Właśnie. Dlatego najpierw powinniśmy się skupić na tym.
        — Racja — poparł ją Dunne.
        Raul Gonzales, zastępca ochrony słuchał ich uważnie. Wiedział, że skoro nie ma tutaj porucznika będzie musiał mu później zdać raport ze spotkania.
        — Dlaczego awaryjny generator się nie uruchomił… — ktoś z końca zastanawiał się po cichu.

        — Energię dla niego gromadzą panele słoneczne. Po to je przecież mamy. Jeśli główny reaktor przestanie dostarczać prąd, wtedy również generator przestaje pracować. Dlatego mamy na stacji zamontowane panele jako dodatkowe źródło energii.
        Irlandzki profesor Peter Dunne szybko podążał za Kejdan.
        — Może problem tkwi w panelach? Powinniśmy sprawdzić każdy po kolei. Działają one szeregowo. Jeśli jeden z nich nie funkcjonuje poprawnie, wtedy następuje przerwanie przepływu energii.
        — Ale sprawdzenie ich wszystkich, jeden po drugim zajmie nam dużo czasu.
        — To mogą być panele, jak również przekaźnik odbierający od nich moc. Elektronika, przewody zasilania i tak dalej…
        — Więc mamy co robić — podsumowała Agnieszka.
        — Co zatem robimy?
        Wszyscy uczestniczący biorący udział w rozmowie czekali na jej decyzję. Miała za mało ludzi. Nie mogła szukać usterki nie odrywając ludzi od badań. Jednocześnie nie da się tego pogodzić. Potrzebowała pomocy.
        — Rzadko o to prosiliśmy, ale chyba nie mamy wyboru. Powinniśmy skontaktować się z centralą.
        W sali nastąpiło poruszenie. Wolno było im to robić tylko w skrajnych sytuacjach. Peter przysunął się do niej.
        — Jesteś tego pewna?
        — Tak. Tym razem uważam, że to konieczne.
        — Wiesz, co było ostatnim razem, jak to zrobiłaś. Tam na górze nie są z nas zbytnio zadowoleni. Pamiętasz, co im obiecałaś? Szybkie postępy. A zamiast tego znowu prosisz ich o pomoc, co może spowodować odkryciem naszej placówki.
        — Postanowiłam już.
        Jej głos stał się chłodny i obojętny. Gardziła tymi na górze. Miała swoich szefów. Przeprowadzane doświadczenia były równie ważne, co życie tych wszystkich ludzi znajdujących się na stacji razem z nią.
        — Jak chcesz — odpowiedział zrezygnowany Irlandczyk.
        Wiedziała, że musi to zrobić szybko. Zbliżała się koniunkcja. Za trzy dni Mars i Ziemia znajdą się w opozycji ustawiając się w jednej linii. Obie planety będzie przegradzało Słońce, co spowoduje problemy z łącznością. Co prawda mieli do dyspozycji satelity w punktach L4/L5, ale była pewna, że w tym czasie będą zbyt obciążone. Jeśli w ciągu dwóch dni nie połączy się z centralą, to przez dwa tygodnie będą skazani tylko wyłącznie na siebie. Na pomoc z Marsa nie liczyła w ogóle. Ostrzegano ją, żeby absolutnie nie próbowała kontaktować się z nikim z Czerwonej Planety.

       — Jeszcze dzisiaj wyślę im wiadomość — zakomunikowała — Na razie zespół techniczny będzie szukał usterki. Zaczną od sprawdzenia paneli. Reszta w tym czasie będzie robiła, to, co zwykle. Zrozumiano? — mówiąc to spojrzała na Dunne’a.
       — Będzie jak zechcesz.
       — To dobrze. Wybaczcie mi, ale pójdę jeszcze na chwilę do siebie. Peter, miej oko na wszystko, jak mnie nie będzie.
       — Wszystkiego przypilnuję. Idź.
       — Dzięki.
       Razem z nią wstał Gonzales. Wiedziała, gdzie pójdzie. Ciekawa była jak przyjmie jej decyzję Johnson. Sądziła, że raczej nie będzie zadowolony. Na korytarzu skręciła w lewo, a on w prawo. Cieszyła się, że mogła wracać sama bez niczyjego towarzystwa. Nie miała już ochoty na rozmowy. Chciała zostać przez chwilę sama. Teraz jeszcze bardziej rozbolały dziewczynę nogi. Dunne obudził ją podczas snu. Niewyspana wyszła bez prysznica. Była spocona, a na sobie nosiła wczorajsze ubrania, w których pracowała w laboratorium przez cały dzień.
        Wiedziała, co najpierw zrobi. Musiała się w środku uspokoić za nim skontaktuje się z szefostwem. Nie lubiła tego robić. Już w myślach układała słowa i zdania, jakich użyje, gdy zza korytarza wyjechało coś dziwnego.
        Dwie niebieskie lampki zamigotały na jej widok. Dziewczyna była zaskoczona. Co on tutaj robił? — zadała sobie pytanie, zatrzymując się. Dopiero teraz skojarzyła, że nie było go przy Blanco na dole, gdy wychodziła.
        — Witaj siódmy.
        — Witam, pani profesor.
        Odpowiedział podjeżdżając do niej. Przed nią stał R7. Robot specjalnie skonstruowany do pracy na stacjach kosmicznych.
        — Co ty tutaj tak buszujesz, co? Może się nudzisz? Możemy ci załatwić jakiegoś innego robota do towarzystwa. Co ty na to?
        — Gdybym był istotą organiczną poczułbym się urażony. Jestem jedynym egzemplarzem siódmej serii. Odbieram to, jako niezadowolenie z mojej pracy. Do tej pory nic mi pani nie mówiła o towarzyszach. Zapewniam, że nikogo nie potrzebuję do pomocy.
        Agnieszkę rozbawiły wywody robota. Ach, ten R7. Nachyliła się i położyła prawą dłoń na jego głowie. Lampki na niej zamrugały przyjaźnie.
        — Ja chciałam tylko, żebyś miał kolegę. To wszystko.
        — Służę wszystkim na stacji. Do tego mnie stworzono. Według mojego oprogramowania pani i pozostali są dla mnie kolegami, panami, rodziną, przyjaciółmi…
        — No już, już. Wystarczy. Zrozumiałam — zachichotała. Żeby niektórzy ludzie myśleli tak jak on. Miałaby o wiele mniej zmartwień na głowie.
        — Czy ma pani dla mnie jakieś polecenie?
        — Ja? Niech pomyślę… jedź na dół i pomóż Blanco. Jeśli go tam nie będzie, to odszukaj go. On ci powie, co robić. Zrozumiano?
        — Ależ oczywiście. Jestem przecież maszyną.
        No tak! Co za głupie pytanie zadała. Czas iść do siebie i się ogarnąć.
        — No to zmykaj — klepnęła go w korpus i robot odjechał.
        Wspięła się pomału po schodach, znajdujących się na końcu korytarza. Idąc po nich wydawała charakterystyczny stukot. Stając na ostatnim stopniu, widziała drzwi od swojego pokoju. Zbliżając się do nich marzyła o gorącym prysznicu. Potrzebowała tylko trochę czasu zostać samej. Miała nadzieję, że to w zupełności wystarczy. Przyłożyła prawy kciuk na skanerze. Tożsamość została potwierdzona i drzwi odskoczyły. Przeszła przez nie i z powrotem znalazła się w swoim pokoju. Miała wrażenie, że minęły całe wieki od ostatniego razu, gdy tu była. Rozrzucone rzeczy na podłodze czekały cierpliwie, jak ktoś je uprzątnie. Kołdry i poduszki również czekały na ułożenie. Żałowała, że nie rozkazała R7 tego posprzątać.
        Dziewczyno? O czym ty myślisz! R7 to nie pokojówka! — przytomna część jej umysłu skarciła ją. Sen również by się jej przydał, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Obowiązki na nią czekały.
        Zebrawszy się w sobie podniosła wszystko z podłogi i wrzuciła do szafki. Następnie ułożyła, tak jak należy swoją pościel. Ogarnąwszy z grubsza pokój poszła do łazienki i odkręciła ciepłą wodę. Rozebrała się i wskoczyła do kabiny. Ciepły strumień od razu ją orzeźwił. Woda spływająca po jej ciele zabierała ze sobą zmęczenie i stres, przynosząc tymczasową ulgę. Pozwoliwszy swojemu organizmowi odpocząć jeszcze bardziej odkręciła kurek. Skierowała sitko prosto na twarz. Czując przyjemne mrowienie na policzkach, pochyliła głowę w dół. Nieprzerwany potok lądował na jej karku i odsłoniętych ramionach, łącząc się w strumienie, które następnie, nie znajdując oporu spływały po plecach. Spragniona skóra z wdzięcznością przyjmowała ten dar, kropla po kropli.
          Stała pod natryskiem, nie chcąc go opuścić. Tak bardzo pragnęła się w nim zatopić. Gdyby tylko miała taką możliwość, skorzystałaby z niej. Móc zniknąć w morskiej otchłani, nie myśląc o niczym. Ponieść się z idącym nurtem ciągnącym ją w zbawczą nicość. Odbyłaby tą podróż tylko sama, nienękana przez nikogo. Dlatego sen przynosił jej ukojenie. Dla niej nie była to zwykła czynność, tak jak dla reszty normalnych ludzi. Dla niej było to przeniesienie się do innego, lepszego świata, 
w którym mogła się schronić.

        Jednak nie bez powodu została naukowcem. Wychowana na wzorach i regułach nie potrafiła tego uczynić. Nie mogła uciec od obowiązków i… od życia. Całe jej życie było jednym wielkim zaprzeczeniem. Chciała zniknąć, ale nie robiła nic, żeby ten plan zrealizować. Do tej pory nie zrobiła tego tylko z dwóch powodów. Pierwszym powodem było poczucie odpowiedzialności. Odpowiedzialności tak silnej, że trzymało ją całą w ryzach. A drugim powodem było brzemię, którym została obarczona wbrew swojej woli.
        Przygryzła wargi i zamknęła powieki. Jak długo da radę wytrzymać? Ile będzie zmuszona kłamać w imię wyższych idei? Źle się z tym wszystkim czuła. Bardzo źle. Została zatrudniona, jako aktorka, by grać. Tylko po to. I chociaż wiedziała, że robiła to wszystko dla szczytnego celu, to nie potrafiła tego sobie wybaczyć.  Momentami sama się w tym wszystkim gubiła. Wierzyła ze wszystkich sił, że jest dobrym człowiekiem, ale kłamiąc i udając odnosiła wrażenie, że tak nie było. Chwilami sądziła, że było zupełnie na odwrót. To ona stała się zła, łudząc się, że jest wcieleniem dobra. Nie mogąc uporać się z własnymi upiorami, straszącymi ją za dnia pragnęła tylko, żeby jak najszybciej to zakończyć. Raz na zawsze. A potem niech Bóg i ludzie rozliczą ją z tego, co zrobiła.

        Zakręciła wodę. Nie mogła sobie pozwolić na wątpliwości. Nie teraz! Starała się zebrać myśli. Oddychając powoli przygotowywała się na powrót na scenę. Pora znowu zagrać dla publiczności złożonej z jej przyjaciół. Działała na tylu płaszczyznach, że musiała postępować uważnie. Mając zgiełk w głowie przynajmniej zmyła z siebie brud. Kiedy skończyła wzięła z pobliskiego wieszaka ręcznik i owinęła się nim. Po kąpieli poczuła się nieco lepiej, ale nie pozbyła się wątpliwości. Próbując skupić się na rzeczywistości wzięła ze sobą szczotkę i opuściła zawilgoconą łazienkę.
        Burczenie w brzuchu przypomniało jej, że od dawna nic nie miała w ustach. Starając się nie myśleć o jedzeniu założyła nowe czyste ubrania. Z mokrymi włosami usiadła na biurku. Rozczesując je dała sobie jeszcze jedną chwilę, żeby się zastanowić.  Nie wolno jej było zaniedbywać głównego celu oraz wszystkiego, co się z tym wiązało. A co za tym idzie prawidłowe działanie stacji stało się dla niej priorytetem. Nie miała wyboru. Wiedziała, że ma rację. To było jedyne słuszne rozwiązanie. Bała się trochę konsekwencji, ale było już za późno. Zresztą, jak tylko pomyślała o Dunnie, Blanco, Gonzalesie czy R7 uświadomiła sobie, co było dla niej ważniejsze.
        Nie pozwoli zawieść ich i siebie samej! Choć była tym, kim była, to tylko w ten sposób mogła ich chronić. Chcąc dodać sobie odwagi uderzyła się w uda i zeskoczyła z biurka. Rzuciła szczotkę na mokry ręcznik, który położyła na kołdrze i nałożyła obuwie. Wiedząc, już, co chce powiedzieć i osiągnąć udała się spiesznym krokiem do centrali.


        W porcie nie było prawie żadnego ruchu powietrznego. Tylko niewielki holownik przybijał właśnie obok jego okrętu. Komandor Andrzej Pledczyński przyglądał się spokojnie manewrowi podchodzenia wykonywanego przez ORP Smok. Wraz z jego przybyciem miał już przy sobie cały dywizjon. Teraz potrzebował paru dni, aby doprowadzić zespół do pełnej gotowości bojowej. Gdyby nie konieczność zabrania przez Smoka po drodze tajemniczego pasażera to od wczoraj miałby wszystkie jednostki pod swoją komendą. Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Mógł spokojnie wszystko rozplanować. Więc to tutaj spędzą tegoroczne święto niepodległości? — pomyślał patrząc na okręty zna przeciwka. Zazwyczaj robili to w porcie w Gdyni. W tym roku zaś banderę podniosą w Hellas Base – międzynarodowym porcie wojennym na Marsie.

        Słowo międzynarodowy było trochę na wyrost. Przez blisko dziesięć lat mieściły się tutaj siły różnych państw, ale odkąd zapadła decyzja o budowie nowego portu na północy, tutejsza baza przeszła w posiadanie armii Stanów Zjednoczonych. Oni zaś przylecieli tu raczej w gościnę. Polskie siły wyglądały przy amerykańskich dość skromnie. Pledczyński naliczył trzy nowoczesne lotniskowce, dwa pancerniki i kilkanaście innych jednostek różnego typu. Tylko jego flagowy Pazur wyróżniał się na tle wszystkich. Już od momentu przybycia wzbudził spore zainteresowanie wśród gospodarzy. Sam Komandor był pewny, że jego okręt był przyszłością marynarki. Nie tylko polskiej. Dziwił się, jak można budować jeszcze pancerniki. Ich masywne cielska sprawiały wrażenie ociężałych i powolnych.
        Nigdy nie był ich zwolennikiem. Patrzył na nie zawsze z pogardą. Według najnowszej myśli wojskowej miały one pełnić funkcję latających baterii artyleryjskich. Posiadając ogromną siłę ognia miały być naturalnym przeciwnikiem lotniskowców. Przenosiły na swoich pokładach pewną ilość samolotów, ale raczej dla zapewnienia własnej obrony przed przeciwnikiem. Ich atutem była przede wszystkim broń przeciwlotnicza różnego kalibru. Pancernik mający odpowiednią ochronę przeciwko myśliwcom wroga mógł nienaruszony podejść do lotniskowca na odległość strzału. Ich działa ciężkiego kalibru bez trudu przebijały nawet najgrubszy pancerz. Tak przynajmniej głosili ich zwolennicy. Pledczyński wątpił, czy wynik takiej bitwy zostałby rozstrzygnięty na korzyść pancernika. Poruszał się on zbyt wolno. Wróg zawsze mógł zmienić kurs i odejść na bezpieczną odległość, nękając go kolejnymi falami samolotów. Wiązałoby się to z dużymi stratami wśród maszyn, ale nie wierzył, że pancernik nie był do ruszenia przez szybkie jak błyskawice małe jednostki. Nie zbudowano jeszcze takiego okrętu, który mógłby się przed nimi skutecznie obronić.
       Polak podejrzewał, że jedynym ich atutem była tak naprawdę cena. Pancerniki były tańsze niż lotniskowce. Jeden lotniskowiec kosztował więcej niż wszystkie okręty jakimi dysponowała cała Polska Marynarka Wojenna.
        Czasami zazdrościł innym lotniskowców, które wzbudzały zachwyt wszędzie, gdzie tylko się pojawiły. Ich uniwersalność i funkcjonalność na polu bitwy była wręcz nieoceniona, ale służąc we flocie od blisko dwudziestu lat nauczył się jednego. Tego, że należy cieszyć się z tego, co się ma. Stał przecież na mostku najlepszego okrętu we flocie, a on osobiście nim dowodził. Do dzisiaj mile wspomina moment, kiedy to w porcie w Gdyni odebrał te cudo techniki. Pamięta, jaką czuł wtedy radość i dumę.  Przypominał to sobie zawsze, gdy tylko zajmował swój fotel dowódcy okrętu. Tak było też teraz. Będąc na pomoście bojowym własnym wzrokiem doglądał pracę sprzętu i załogi. Nowoczesne urządzenia zaprojektowane przez polskich inżynierów pracowały równo i miarowo, a jego ludzie na bieżąco je sprawdzali. Komandor widząc ich pracę odczuwał dziwną pokusę sprawdzenia możliwości okrętu w warunkach bojowych. Ale nie wierzył, że do tego dojdzie. To oddział, który przenosił na pokładzie będzie miał tutaj sporo do roboty. On i załoga mieli tylko sprawdzić aparaturę.

        Przez boczny iluminator doglądał ostatni etap lądowania ORP Smok. Holownik zajął spokojnie miejsce przy boku Pazura. Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając łysą głowę. Zuch chłopaki. Odetchnął z ulgą, kiedy tylko podległa mu jednostka zakończyła bezpiecznie manewr. Martwił się jak poradzą sobie sami podczas podróży. Dziwił się admirałowi. Jak można było kazać w pojedynkę pokonać całą drogę z Ziemi na Marsa?! Gdyby podczas długiego rejsu zdarzyła się awaria, czy usterka, wtedy statek mógł zaginąć w niezbadanej przestrzeni. Robić to wszystko dla jednego, nieznanego człowieka?
        — Wszystko w porządku, komandorze? — zapytał go niski brunet grzebiący w kablach przy stanowisku dowódcy. Jako jedyny nie miał na sobie wojskowego munduru.

        — Tak, wszystko w porządku. A ty nie masz zamiaru iść odpocząć?
        — Zaraz kończę.
        Pledczyński przyglądał się pracy jedynego cywila na okręcie. Wyciągał on różne, kolorowe przewody z przybocznego panelu zerkając, co rusz na wskazania komputera. Na początku ich współpracy dowódca był przeciwny obecności osób z poza struktur wojskowych, jednak podczas długiej podróży znaleźli ze sobą wspólny język.
        — Myśli pan, że uda… nam się... przetestować system? — spytał niewyraźnie cywil trzymając w ustach długopis.
        — Wątpię. Ale nasze dowództwo ma zamiar przeprowadzić małe manewry. Ale to i tak nie będą prawdziwe warunki bojowe.
        Chłopak o wyglądzie dziecka wyjął obśliniony długopis z buzi i zaczął nim szybko pisać na kartce papieru. Następnie zwinął ją i wsunął do przedniej kieszeni swojej koszuli.
        — Rozumiem. Więc przylecieliśmy tutaj dla zabawy?
        — Dla zabawy? Nie, raczej z obowiązku.
        — Z obowiązku? Ha! A moim zdaniem powodem, z którego dzisiaj tutaj wszyscy jesteśmy jest coś, co politycy nazywają poprawnością polityczną.
        Pledczyński uśmiechnął się tylko pod nosem.
        — Kacper, jesteś zbyt młody, żeby mówić takie rzeczy.
        Chłopak miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, ale wiek w jego przypadku nie miał znaczenia. Nie, kiedy jest się geniuszem. Zresztą, kiedy twoja ojczyzna werbuję cię w wieku osiemnastu lat do prac w supertajnym projekcie rządowym, masz prawo mówić, co chcesz.

        — Czyli nie mam szans na sprawdzenie systemu?
        — Na tą chwilę mamy na to małe szanse.
        Kacper zaczął się zastanawiać, dlaczego się znalazł na tej planecie. Przecież nic go ona nie obchodziła. Będąc częścią projektu, chciał on tylko sprawdzić osobiście jego działanie. Nic więcej. Zamierzał zadać jeszcze jedno pytanie, ale zauważył zastępcę dowódcy podchodzącego do komandora.
        — Admirał na linii.
        — Połączyć.
        Wykonano rozkaz. Na monitorze pojawił się admirał Jerzy Scherfen. Miał on poważny wyraz twarzy, co oznaczało, że dzieje się coś niedobrego.
        — Admirale?
        — Mam dla was zadanie.
        — Słucham.
        Ciekawe, jakie zadanie miało dla niego dowództwo? Wiedział, że tutaj odpowie-
dają tylko przed jednymi ludźmi.

        — Rada Ambasadorów zwróciła się do nas z poważna prośbą. Jak najprędzej musicie opuścić port.
        — Dopiero, co tutaj dotarłem! — zaczął protestować Pledczyński.
        — Wiem i rozumiem to. Musisz jednak z całym zespołem zapewnić osłonę naszemu oddziałowi. Posłuchajcie mnie.
        Scherfen wyłożył całą kawę na ławę. Z tego, co mu powiedział, postawiono ich w niezręcznej sytuacji. Nie mieli wyboru. Musieli wykonać zadanie.
        — Dobrze, zrobimy to. Zaraz go wezwę — powiedział dowódca okrętu.
        — Załatwcie to szybko, to może dadzą nam na jakiś czas spokój.
        — Wątpię.
        — Głowa do góry. Prześlą wam wszystkie informacje. Porozmawiamy o tym później na prywatności. Powodzenia komandorze — i zniknął z ekranu.
        Niech to! Zawsze to samo! Trzeba zacząć się przygotowywać do wylotu.
        — Wezwijcie kapitana.
        Oficer wachtowy podszedł do komunikatora. W tej chwili ich sukces zależał od szybkiego działania. Obecny przy ich rozmowie Kacper ożywił się.
        — Wygląda na to, że się myliłem. Sprawdzę to i owo.
        Komandor nie miał zadowolonej miny, a powinien się cieszyć. Dostał możliwość sprawdzenia statku i załogi. Niestety jego ludzie nie byli w tej chwili na to przygotowani. Mając cichą nadzieję, że on i kapitan we dwóch zdążą wymyślić jakiś plan zwrócił się do chłopaka.
        — Oboje się myliliśmy. Idź i wskakuj w wojskowy mundur. Kiedy będziemy tam na górze chcę mieć okręt sprawny w stu procentach.
        — Tak jest!
        Najmłodszy członek załogi natychmiast zostawił go samego. Starszy mężczyzna widząc podekscytowanie u młodzieńca był pewny obaw. Obecne pokolenie wychowane w latach dobrobytu nic nie wiedziało o wojnie. Doskonale pamiętał, jak się zachowywał w czasach własnej młodości. Kiedy młody człowiek usłyszy pierwszy strzał, nigdy już nie będzie taki sam jak przedtem.
        — Chłopcze… — powiedział szeptem sam do siebie. — Nic jeszcze nie wiesz o wojnie.




        Podczas gdy Pledczyński dowiadywał się o powierzonym im zadaniu, z holownika wyszła pewna dziewczyna z ogromną torbą na plecach. Robiło się ciemno i nie wiedziała dokąd ma się udać. Wpisała w minikomputer swoje nazwisko.  Rozejrzała się. Gdzie nie spojrzeć same okręty. Nie, żeby miała jakieś specjalne wymagania, ale z tego, co pamiętała ktoś miał po nią wyjść. Wzruszyła ramionami. Jak zwykle wszystko działało do dupy. Sama musi odnaleźć miejsce stacjonowania swojej jednostki. Na holowniku zdezorientowana załoga nie mogła jej pomóc. Tak samo jak ona pierwszy raz byli na Marsie.
        Na ekraniku wyświetlił jej się numer koszar. Zdumiała się. Toć to na dole! Korzystając z nawigacji zaczęła szukać jakiś schodów albo windy. Dziwne miejsce — pomyślała.
        Faktycznie Hellas Base przy pierwszym spotkaniu wzbudzał mieszane uczucia. Okręty cumowały i stacjonowały przy ogromnych rampach połączonych ze sobą. Rampy stanowiły główny element wielkiego, sztucznego portu znajdującego się sto metrów nad powierzchnią. Na dole zaś, na ziemi mieścił się kompleks wojskowy, z koszarami, szpitalem, magazynami i wieloma innymi obiektami, służącymi, na co dzień garnizonowi. Wybudowany na dnie basenu pouderzeniowego Hellas port był największą instalacją wojskową na planecie. Będącą głównym ośrodkiem zaopatrzenia dla floty Ziemian baza pełniła strategiczną rolę w procesie utrzymania władzy nad Marsem. Z racji tego dla kolonistów była ona niczym innym jak solą w oku, miejscem symbolizującym ziemski imperializm. Wielu przedstawicieli miejscowej społeczności mawiało, że dopóki ten sztuczny twór będzie stał na ich ziemi, dopóty oni nie zaznają wolności. Władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę, dlatego jeszcze bardziej umacniały Hellas Base. Posunęły się nawet do tego, że postanowiły wznieść drugą bazę na północy.
        Dziewczyna przechodząc wzdłuż wystających kadłubów statków nie zdawała sobie z tego sprawy. Pierwszy raz widziała coś takiego na własne oczy. Ogromność tego miejsca, nawet po zmroku uderzała swoim rozmachem. Jak bardzo to wszystko różniło się od ich małego, kameralnego portu w Gdyni. Tam czuła się jak w domu, znała każdy kąt. Tutaj zaś porażona tym, co zobaczyła czuła się, jakby trafiła do nowego, nieznanego świata. Spoglądając na zawieszone w powietrzu ogromne okręty nie mogła się odnaleźć. Idąc zadawała sobie pytanie, jakim cudem człowiekowi udało się zbudować coś tak wielkiego?
        Oświetlona przez lampy winda stała w miejscu, jak gdyby specjalnie na nią czekała. Gdy tylko w niej stanęła za nią weszło trzech mężczyzn ubranych w amerykańskie mundury. Ostrzyżone na zapałkę głowy Amerykanów z zainteresowaniem zwróciły się w jej kierunku. Stojąc za nimi odgrodzona własną torbą, starała się nie zwracać na nich uwagi. Jeden z żołnierzy zerknął na jej ramię, chcąc zobaczyć naszywkę. Ujrzał małą biało-czerwoną flagę i z ożywieniem zwrócił się do swoich towarzyszy. Polka usłyszała jedno ciche słowo z jego ust: „Poland”. Pozostali słysząc to odwrócili się ku niej. Tym razem uwagę nieznajomych przykuła odznaka znajdująca się pod flagą. Przedstawiała ona otwartą czaszę spadochronu przegrodzonego wojskowym nożem z cyfrą jeden na końcu, z którego po obu stronach wystawały bliźniacze skrzydła.
        — Witamy na Marsie — odezwał się pierwszy, kiedy przestał się już gapić na symbol.
        — Dziękuję — odpowiedziała spokojnie.
        — Wybacz naszą reakcję, ale rzadko widujemy tutaj kobiety. W dodatku takie piękne jak ty.
        Zaczyna się — pomyślała spuszczając głowę w dół na swoje wypolerowane buty. Domyślała się już, jak będzie brzmieć następne pytanie.
        — Czy wszystkie polskie dziewczyny są takie piękne? — spytał drugi żołnierz.
        — Tylko te, które służą w armii — odpowiedziała, siląc się na uśmiech.
        — Poważnie? W takim razie polska armia musi być najpiękniejszą armią na świecie.
        Szturchając się nawzajem z coraz większym podnieceniem spoglądali na nowego gościa. Nawet bez makijażu, ubrana w surowy, prosty wojskowy mundur dziewczyna z Polski robiła na nich piorunujące wrażenie.
        — W jakiej jednostce służysz?
        — Jestem komandosem.
        Dalej patrzyła się na buty, szukając na ich powierzchni najmniejszego chociażby zabrudzenia. Nie miała żadnych pretensji do ich zachowania, ale w tej chwili nie chciała być podrywana. Winda nadal zjeżdżała na złość, nie chcąc się zatrzymać. Jej odpowiedź najwyraźniej poruszyła Amerykanów. Spoglądali na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszeli. Nie raz spotykała się z taką reakcją. Podczas długiej służby zdążyła się do tego przyzwyczaić.
        — Jesteś komandosem? Ty?
        — Tak jak powiedziałam. Jestem komandosem.
        Ku jej uldze winda zatrzymała się i chwyciła torbę. Wyszła razem z nimi na zewnątrz. Proponowali, że pomogą jej w niesieniu bagażu, ale ona grzecznie podziękowała.
        — Na pewno jest ciężka. Pomogę ci — upierał się jeden z nich.
        —Nie dzięki. Widzę, że jesteś dżentelmenem, ale sama sobie poradzę.
        Amerykanin wyszczerzył głupio zęby, wypinając klatkę piersiową jak do orderu. Sama dobrze wiedziała, jak sobie poradzić z torbą i z mężczyznami. Pożegnała ich 
i zaczęła szukać polskich koszar. Odnalezienie ich nie było jednak wcale takie łatwe, nawet przy pomocy nawigacji. Kluczyła między ciężarówkami, samochodami i budynkami. Po drodze wielokrotnie pytała się o drogę personel, na szczęście nie słysząc już od nich głupich komplementów. Kierując się ich wskazówkami, odnalazła wreszcie budynek zajmowany przez polskich żołnierzy.

        Wzięła głęboki oddech nie wiedząc, jak zostanie przywitana przez nowych kolegów. Spodziewała się, że będzie ono raczej chłodne. Niosąc pakunek skierowała się najpierw do recepcji. Tam miła kobieta o zaokrąglonych kształtach zanotowała jej przybycie i pokazała kwaterę. Rozczarowała się, kiedy dowiedziała się, że ma mieszkać sama.
        — Jesteś jedyną kobietą w oddziale — tłumaczyła Polce kobieta. — Nie możesz spać z mężczyznami w jednym pomieszczeniu.
        — Ale mi to nie przeszkadza! Jestem przede wszystkim żołnierzem tak samo jak mężczyźni. Chcę dzielić salę razem z innymi!
        — Miałam ci wskazać twoje miejsce na wypadek, gdybyś przyszła sama i to zrobiłam.  Jeśli ci się nie podoba to idź poskarż się dowódcy. Ja zrobiłam swoje.
        Najwyraźniej tak będzie musiała zrobić zaglądając do małego pokoiku. Przewodniczka wróciła do recepcji, a ona tymczasem przemknęła się cichaczem dalej, mając nadzieję odnaleźć główną salę. To nie było trudne. Odnalazła ją za męskimi łazienkami. Przekroczyła śmiało próg sali i znalazła się pomiędzy dwoma rzędami łóżek. Na niektórych leżeli mężczyźni zajęci swoimi sprawami. Przechodziła kolejno sprawdzając, czy dane miejsce jest wolne, czy też zajęte. Robiąc to zdawała sobie sprawę, że wszyscy się na nią patrzą. Jej nowi koledzy, nieświadomi, kim jest opuszczali łóżka i zbijali się do grupki, szepcząc coś między sobą. Próbując się skoncentrować stanęła przy jednym z łóżek. Nie widząc żadnych obcych rzeczy uznała, że te miejsce jest wolne i położyła bagaż. Rozejrzała się wokół siebie. Reszta oddziału zgromadziła się przy wysokim, dobrze zbudowanym facecie, który ruchem rąk uspokajał resztę. Nie miała zielonego pojęcia, co ma dalej robić, więc zaczęła rozpakowywać swoje rzeczy, jakby nigdy nic.
       Odgłos otwieranych drzwi wywołał u niej natychmiastową reakcję. Zauważywszy recepcjonistkę w towarzystwie dwóch innych kobiet, zrzuciła zieloną torbę i położyła się plackiem na podłodze. Przeklinając swoją własną głupotę leżała teraz, jakby brała udział w ćwiczeniach na poligonie. Pojęcia nie miała, dlaczego tak zareagowała. Słyszała cichy odgłos recepcjonistki. Wypytywała o nią. Ciekawa, co odpowiedzą, podczołgała się do końca łóżka.
        — Jest tam — usłyszała odpowiedź wysokiego gościa. Mówiąc to wskazał palcem na jej wojskową torbę spoczywającą niedaleko niej.
        — Cholera by to wszystko wzięła — powiedziała przez zaciśnięte zęby i podźwignęła się.
        Jak tylko wyłoniła się śmiechom nie było końca. Kobieta zaś zirytowana zachowaniem dziewczyny porzuciła swoją miła naturę.
        — I ty się uważasz za żołnierza?! — zapytała szorstko. Ta tylko wzruszyła ramionami.
        — Chciałam się rozejrzeć, nic więcej.
        — Do tego potrzebujesz również torbę, tak?
        — Nie lubię się z nią rozstawać. Mam w niej osobiste rzeczy.
        — Kpisz sobie ze mnie?
        Podeszła do nich reszta, z wysokim mężczyzną na czele.
        — Kim jesteś?
        Dziewczyna od razu wyprężyła się i zasalutowała przykładając prawą dłoń do skroni.
        — Sierżant Justyna Łomacz! Jednostka Specjalna GROM!
        — Jednostka Specjalna GROM? Już stąd widzę twoją odznakę. Nie jesteś jedną 
z nas! Nie zadajemy się z Pierwszym Pułkiem Komandosów!

        — Zostałam tu przeniesiona!
        Trzy kobiety wiedziały już, co się święci, ale, w czym zawiniła im ta dziewcz-na? Znów ta głupia rywalizacja jednostek specjalnych o to, kto jest lepszy. Co za dziecinada…
        — Och, daj jej spokój Duda. Nie widzisz, że została przeniesiona. Dopiero, co przyleciała.
        Łomacz zamrugała swoimi długimi rzęsami ze zdziwienia. Pulchna jak pączek recepcjonistka postanowiła chyba powrócić z powrotem do miłej postawy, którą reprezentowała, na co dzień. Jej dwie towarzyszki postanowiły obrać podobny kurs.
        — Właśnie! Daj jej spokój!
        Duda, człowiek posturą przypominający terminatora z filmów Camerona ani myślał chować po sobie uszu. Stanął przed nią naprężając wszystkie mięśnie, jakby szykował się do ataku. Sierżant będąc dziewczyną nie należała jednak do mikrusów.  Niestety nawet ona poczuła się nieswojo. Była wysoka jak na kobietę, ale w tym momencie ten olbrzym zasłonił jej swoim ciałem cały świat.
        — Aleś ty wielki…
        — Co tam mamroczesz?
        Była członkini 1PPK chrząknęła tylko głośno. Spodziewała się chłodnego, przyjęcia, ale nie do takiego aż stopnia!
        — Nie… nic, nic takiego. Więc, panie olbrzymie napinający mięsnie, co teraz?
        — Myślisz, że możesz być jedną z nas?
        Jego pytanie zastanowiło ją. Czy po to przeleciała te miliony lat świetlnych, aby zostać jedną z nich? Rozmyślała przez chwilę, ale od razu przestała, gdy tylko zauważyła jego pagony.  Wraz z nimi odnalazła błyskawicznie odpowiedź.
        — Kiedy zwracasz się do starszego stopniem należy okazać mu szacunek! Baczność!
        Na jej komendę groźnie wyglądający mężczyzna zwarł nogi.
        — A więc to tak plutonowy Duda? — rzekła, obchodząc go dookoła. Odnosiła wrażenie, że krąży wokół kolumny. — Sławna jednostka GROM! Chluba naszej armii! I co? Teraz już sama wiem, jakie to panują u was maniery!
        Plutonowy stał, milcząc niczym grób. Reszta oddziału również się nie odzywała, ale wszyscy byli świadomi, że ta grobowa cisza niczego dobrego nie wróży. Tylko trio złożone z trzech przedstawicielek płci pięknej podśmiewała się, dobrze się bawiąc.
        — Chyba zaraz Dudzie żyłka pęknie — skomentowała sytuację recepcjonistka.
        — Tak, chyba tak.
        — Plutonowy, spocznij! — rozkazała Justyna uznając, że wystarczy już tej szopki. Przyszła pora na udzielenie odpowiedzi panu plutonowemu.
        — Skoro już się poznaliśmy, to mogę ci udzielić odpowiedzi. Nie tylko zamierzam być jedną z was, ale zamierzam być z was wszystkich najlepsza!
        Komandosi zaczęli szemrać między sobą. Jedni zdawali się być zaskoczeni, jeszcze inni wyglądali, jakby jej ostatnie słowa ich uraziły. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że zwróciła ona na siebie uwagę. O to jej właśnie chodziło.

        — Myślisz, że możesz być jedną z nas? Myślisz, że od tak możesz się stać jedną z Cichociemnych? Że od tak staniesz się Gwiezdnym Marines?!
        To Duda krzyknął głośno, zagłuszając wszystkich. Łomacz usłyszała go aż za dobrze. Chyba nadepnęła mu na odcisk.
        — Tak! Zamierzam być najlepsza!  Od ciebie również!
        — Udowodnij to!
        — Jak?
        — By móc być godnym noszenia naszego munduru nie wystarczy zwykłe przeniesienie na papierze. Każdy z nas, wliczając w to również dowódcę musiało zdać pomyślnie próbę.            
        — Na czym polegała ta próba?
        — Kochanie, nie chciałabyś wiedzieć… — powiedziała jedna z kobiet stojąca najbliżej niej.
        — Co to za próba? — ponowiła pytanie. Duda zrobił triumfalną minę.
        — Przez lata uczestnicy się zmieniali, ale główna zasada pozostała wciąż ta sama. Aby móc dostąpić zaszczytu zostania Gwiezdnym Marines, każdy nowy żółtodziób, jak ty musi pokonać najsilniejszego aktualnie członka oddziału. Krótko mówiąc musisz pokonać mnie!
        — Nie bądź śmieszny! — oburzyła się jedna z towarzyszek recepcjonistki łapiąc ją za rękę. — Chcesz pobić dziewczynę?
        Do tej pory groźne oblicze mężczyzny zamieniło się w nieukrywane zdziwienie.
        — Ja? Broń Boże! Ale to nie ja ustalałem tą regułę. Jest zapisana w kronice jednostki. Nawet nasz kapitan musiał ją przejść! Sama dobrze wiesz!
        — I co? Zbijesz tą biedną dziewczynę na kwaśne jabłko, tak!
        — Jest żołnierzem! Sama musi sobie zdawać sprawę, co to ze sobą niesie. Jeśli nie to niech pakuje walizki i się wynosi!
        — Ty gburze! Nigdy w historii żaden z Gwiezdnych Marines nie był kobietą…
        Ale ona już ich nie słuchała. Od początku posądzała plutonowego od czci i wiary, mając go za kompletnego idiotę. Jednak chyba ku jej uciesze znalazła wreszcie kogoś, kto zdawał sobie sprawę, że jest ona przede wszystkim żołnierzem, a dopiero potem kobietą. Nareszcie prawdziwy żołnierz! Prawdziwy chłop z jajami!
        — Zgadzam się!
        Początkowo nastała długa, głucha cisza, by już po chwili przemienić się w ryk radości ze strony komandosów GROM-u.
        — No to obstawiamy!
        — Czy ty na głowę upadłaś? Czy ty wiesz, że od dwóch lat nikomu nie udało się go pokonać!
        — Mówi pani, że od dwóch lat? To znaczy, że musi być dobry.
        — Dziewczyno! Czy ty mnie słuchasz?!
        Po drugiej stronie polscy marines zebrali się ponownie w ciasną grupkę. W jej środku znajdował się plutonowy, który odpierał zarzuty ze strony niektórych sceptyków.
        — Czy ty na głowę upadłeś Duda? Zabijesz ją!
        — Uspokójcie się! Nie zabiję jej!
        — Stary, ale chyba jej za mocno nie spierzesz? — spytał z boku jakiś komandos.
        — Postaram się obejść z nią w miarę delikatnie.
        — Kurwa! On ją oszpeci!
        — Cicho siedź, Kowalczyk! Przyjmuję zakłady! Kto wchodzi?
        — Ja!
        — Popierdoliło was! Wszystkich!
        — Cicho Kowalczyk!
        — Taką laskę…
        — Wchodzę za dychę!
        Plutonowy Marek Duda przestał zwracać uwagę na kolegów, patrząc na dziewczynę ponad głowami kompanów. Widział jak sierżant zdejmuje górną część munduru i podwija rękawy przygotowując się do walki. Nie miał zamiaru dawać jej forów, ponieważ jeśli to zrobi, może się to na nich zemścić. Wynik tej konfrontacji udowodni mu, czy nadaje się ona do GROM-u, ale jeśli będzie trzymał się sztywno reguł to…
        — Wreszcie na tej planecie coś się dzieje!
        — Ja też wchodzę!
        — Jeśli przegra, to się z nią umówię!
        — Po walce zmienisz zdanie…
        — Zaraz! Zaraz! — głos zabrał Duda. —  Co to ma być? Przedszkole?
        — Walczysz, czy nie?
        — Oczywiście, że walczę!
        — Więc w czym problem?
        Plutonowy o wyglądzie kulturysty przyłożył palec do ust pokazując, żeby wszyscy umilkli. Kiedy zrobiono, o co poprosił znowu się odezwał.
        — Te głupie baby z naprzeciwka mogą mieć trochę racji. Nigdy wcześniej próba nie dotyczyła dziewczyny.
        — Masz jakiś pomysł?
        — Tak, Kowalczyk. Mam pomysł. Nie mogę odwołać pojedynku, ponieważ tego wymaga ode mnie tradycja, ale skoro mamy do czynienia z nową sytuacją, to może nadszedł też czas, aby zmienić trochę tradycję?
        — Co masz na myśli?
        — Zmienimy nieco reguły. To wszystko.
        — Ale walczymy?
        — Oczywiście!
        — Dobra! Wrzucać banknoty do czapki!
        Krzyki mężczyzn przykuły uwagę Justyny. Wyglądali, jak banda napalonych chłopaków na szkolnej potańcówce.
        — Z czego oni się tak cieszą? — zapytała.
        — Oni? Robią zakłady, kto wygra. Jak zwykle.
        — Poważnie?
        — Wiem, że to niedorzeczne. I oni uważają się za żołnierzy… — wzdychała zrezygnowana recepcjonistka.
        — To ja też chcę! — Justyna krzycząc ile sił w płucach wepchnęła się do środka, wyjmując z kieszeni zwinięte w rulon pieniądze. – Wchodzę! Stawiam pięćdziesiąt na siebie! — mówiąc to wrzuciła je na dno czapki.
        Plutonowy w odpowiedzi wrzucił własną sumę i podciągnął rękawy bluzy.
        — Jesteś gotowa?
        — Tak! Jestem gotowa!
        Żołnierz przyjmujący zakłady chwycił czapkę i zamieszał energicznie banknotami.
        — To ja rozumiem! Zaczynajmy!
        Komandosi przysunęli łóżka do ścian robiąc pojedynkującym się więcej miejsca. Plutonowy chwycił marker i narysował nim grubą linię na podłodze. Następnie stanął metr przed nią, tuż na wprost pani sierżant. Reszta otoczyła ich ze wszystkich stron, siadając na łóżkach lub opierając się o ścianę. Nikt nie chciał zbliżać się za blisko, żeby przypadkiem nie oberwać.
         — Czuję, że szykuję się niezłe widowisko! — powiedział jeden z mężczyzn do drugiego bawiąc się zapalniczką.
         — Czy ja wiem… dziewczyna jest nieźle zbudowana, ale i tak wygląda mi to na pojedynek Goliata z Dawidem.
         — Wy dwaj! Cicho! Zaczyna się!
         Uwaga wszystkich skupiła się na dwojgu ludzi znajdujących się na środku. Po jednej stronie stał on — dobrze zbudowany mężczyzna, który swoją pokaźną muskulaturą przypominał starożytnego gladiatora walczącego na arenie. Z drugiej strony zaś stała ona — młoda i piękna dziewczyna, której kibicowało skrycie lub jawnie spora część męskiej publiczności. Skupiona i gotowa do walki na myśl przywodziła legendarne amazonki z greckich mitów.
       Justyna rozciągała zesztywniałe nieco po podróży mięśnie, przyglądając się swojemu przeciwnikowi. Była pełna zapału, a nieodparta chęć rywalizacji brała nad nią górę, ale nie mogła go lekceważyć. Trafiła do jednostki, w której służą najlepsi żołnierze w polskiej armii, a być może nawet i na świecie. A przed sobą miała ponoć najsilniejszego z nich. Jej przeciwnik zawołał ją.
        — Sierżancie! Zanim zaczniemy wyjaśnię reguły!
        Sierżant była zaskoczona.
        — A to są jakieś?
        — Tak, są. Ściślej mówiąc jest jedna.
        — Słucham.
        — Żeby wygrać, musisz przejść przez tę linię — odsunął się, odsłaniając grubą, czarną kreskę. — Jeśli to zrobisz przejdziesz pomyślnie próbę. Grałaś może w futbol amerykański albo rugby?
        — W życiu! Uprawiałam jedynie łucznictwo i pływanie.
        Duda powrócił na swoje stare miejsce chciwie na nią spoglądając. Justyna nie zamierzała jednak tanio sprzedawać skóry.
        — Wiesz już, na czym polega twoje zadanie sierżancie. Oczywiście, żeby tego dokonać musisz pokonać mnie!
        Łomacz zastanawiała się, czy aby nie wymyślono tego wszystkiego przypadkiem na poczekaniu, ale teraz było już za późno na rozważania. Chcą grać z nią w futbol? Zgoda!
        — Rozumiem, że w walce z tobą mogę korzystać ze wszystkich technik?
        — Ależ oczywiście. Tutaj nie dotyczą cię żadne reguły ani ograniczenia.
        — Świetnie!
        — Jeśli jesteś gotowa, to możemy zaczynać.
        — Jeszcze tylko jedno.
        — Co takiego?
        — Wiesz jak wołano na mnie w szkole wojskowej?
        Reprezentant GROM-u kiwnął tylko przecząco swoją dużą, kwadratową szczęką.
        — A niby skąd mam to wiedzieć?
        Dziewczyna już zaczęła czuć rosnące w niej podekscytowanie. Zaraz będzie miała szansę udowodnić tym niedowiarkom, że nadaje się do tej roboty jak mało, kto!
        — Powiem ci. Lodołamacz!
        — Też mi…
        Duda ledwo zaczął zdanie, ale zaraz przerwał widząc zryw wykonany przez dziewczynę. Łomacz błyskawicznie wystartowała ku niemu, za cel obierając sobie najwyraźniej jego tors. Nie zbyt mądrze — pomyślał przygotowując się, żeby ją zatrzymać. Już szykował się, chcąc ją gorąco przywitać swoimi ramionami, kiedy dziewczyna wyprowadziła atak z jego prawej strony. Plutonowy nie dał się jednak zaskoczyć, będąc przygotowanym na taki manewr. Obrócił się w jej kierunku, kiedy okazało się, że sierżant jedynie markowała. Minęła wyciągniętą prawą dłoń i ocierając się o niego odkręciła się, mijając go po lewej, opuszczonej stronie. Justynie udało się zwieść przeciwnika. Widziała już wyraźnie czarną linię. Miała ją prawie na wyciągnięciu ręki. Jednak silne szarpnięcie z tyłu odrzuciło ją. To lewa ręka Dudy sprawiła, że nie udało się jej osiągnąć celu. Znowu miała go przed sobą. Wszystko trzeba było zaczynać od początku.
        — Nie jesteś taki wolny, jak myślałam.
        — A ty z kolei jesteś szybsza niż się spodziewałem.
        Walczyła z godnym siebie przeciwnikiem. Postanowiła jednak iść na całość. Żadnych więcej głupich gier.
        — W takim razie, co powiesz na to!
        Po raz kolejny wystartowała ku niemu. Ich zmaganiom towarzyszyły głośne krzyki i gwizdy. Sprawiły one, że Justyna jeszcze mocniej zapragnęła zwyciężyć. Tuż przed swoją ofiarą zamiast biec dalej, tak jak poprzednio, skoczyła w górę atakując wyprostowaną nogą z półobrotu. Duda ze spokojem sparował cios ograniczając się na razie jedynie do defensywy. Odpierał każde uderzenie zadawane przez dziewczynę.
        — Czemu nie atakujesz?! — wykrzyknęła podczas wyprowadzania następnego ciosu.
        — To wszystko, na co cię stać? — zakpił z niej wyraźnie polski komandos.
        — Nie lekceważ mnie! Dopiero zaczęłam!
        I ku potwierdzeniu tych słów sierżant błyskawicznie schyliła się i zaatakowała go z obrotu. Tyle, że z ziemi. Ciężki jak kamień Duda nie zdążył poderwać obu nóg. Czyste, silne uderzenie nie spotkało oporu, trafiając idealnie w wymierzony cel. Mężczyzna poczuł silny ból w kolanie i stracił równowagę. Tego się nie spodziewał. Czyżby była ona dla niego za szybka?
        Myśliwy w postaci Łomacz zwietrzyło swoją szansę. Młoda dziewczyna posłała wroga na łopatki, odsłaniając tym samym wolną drogę ku zwycięstwu. Jednak zawsze, kiedy łowcy udaje się zranić ofiarę, nigdy nie rezygnuje on już z upolowanej zwierzyny. Tak też zachowała się pani sierżant. Widząc, że ma szansę dobić przeciwnika rzuciła się na niego niczym szakal. Złapała plutonowego za rękę, wyginając ją ku sobie. Łokciem dźgnęła Dudę w bok. Jego reakcja pozwoliła jej przewrócić plutonowego na brzuch, twarzą do podłogi.
        — Poddaj się!
        — Czemu nie pobiegłaś? — pytał się przez wykrzywione od bólu usta.
        — To byłoby za łatwe! — odpowiedziała, wyginając mu coraz mocniej kończynę. Drugą dłonią blokowała mu głowę. Zbliżyła swoją twarz do jego ucha. — Poddaj się!
        Duda nic już nie odpowiedział. Wziął głęboki oddech i szybkim ruchem głowy uderzył ją w twarz. Dziewczyna jęknęła tylko głośno. Widząc to wszyscy wrzasnęli. Była członkini 1PPK nie spodziewała się ataku z tej strony. Przecież blokowała mu kark i głowę, a mimo tego nie zdołała go zablokować.
        Poleciała do tyłu, na plecy. Mimo zadanej rany nie zamierzała się poddać. Już wstawała, gdy plutonowy przycisnął Justynę twarzą do powierzchni.
        — Poddaj się!
        — Ani myślę! — krzyknęła. Z rozciętej wargi i nosa pani sierżant sączyła się krew.
        — Przegrałaś!
        Nie mogła się uwolnić. Miała wolne jedynie nogi. Wierciła się ile mogła, co irytowało niezwykle jej oponenta. Odwrócił ją przodem. Ona nie mogła znieść tego ciężaru. Ten facet jest za ciężki! — krzyczała w myślach czując jego kilogramy na sobie. On nic musiał robić. Wystarczy, że będzie sobie od tak leżał, a zrobi z niej naleśnik.
        — Jesteś ranna! Poddaj się! — wrzeszczał z kolei Duda, widząc krew na jej policzkach, szyi i koszuli.
        — Nigdy!
        Walczyła dzielnie. Musiał to przyznać. Próbowała się wyrwać, ale przeszła to same szkolenie w walce wręcz, co on. Nie mogła go już niczym zaskoczyć.
        — Moje… płuca… — szepnęła cicho.
        — Co takiego? Nie dosłyszałem?
        — Opierasz się na moich piersiach, przyciskając płuca imbecylu! Nie mogę oddychać!
        — Że co?! — zaskoczony, spojrzał na jej klatkę piersiową. Płuca należące do Justyny z trudem łapały powietrze.
        — Ugryź to cwaniaczku!
        To, co potem poczuł plutonowy Marek Duda w skrócie można opisać, jako mocne uderzenie w krocze. To kolano Łomacz trafiło w najczulsze miejsce, jakie posiadał każdy mężczyzna.
        — Kurwa…
        Tylko tyle zdołał wyrzucić z siebie wijący się z bólu żołnierz. Dziewczyna zaś naprawdę łapała powietrze. Bolał ją nie tylko nos, ale i żebra.
        Oboje leżeli teraz obok siebie nie atakując się nawzajem. Wcześniejsze gwizdy i przenośne buczenie zastąpił jeden, przeciągły śmiech wydobywający się ze wszystkich gardeł.

        — Załatwiła cię Duda!
        — Jak opowiem kumplom to nikt mi nie uwierzy!         
        — To musiało boleć…
        — Wszyscy baczność!
        Jak jeden mąż wszyscy zgromadzeni, oprócz dwójki walczących poderwała się na nogi. Do sali wkroczył mężczyzna ubrany w kombinezon bojowy. Jego szczękę pokrywał kilkudniowy zarost. Żołnierze rozstąpili się, przepuszczając go na niedawne jeszcze pole walki. Stanął nad Łomacz i Dudą i pochylił się. Brązowe oczy dziewczyny przyglądały się mu badawczo.
        — Porucznik Władysław Kowalsky. Zastępca dowódcy. Sierżant Justyna Łomacz?
        — Tak, to ja.
        Wojskowy słysząc to kiwnął tylko głową.
        — Wszyscy spocznij! Pomóżcie im wstać!
        Czwórka żołnierzy ruszyła z pomocą, ale Łomacz odtrąciła wyciągnięte ręce i wstała o własnych siłach. Duda zaś nie pogardził pomocą. Czerwona od krwi twarz pani sierżant nie uszła uwadze panu porucznikowi.

        — Mocno krwawicie. Macie złamany nos? — spytał podchodząc do niej bliżej.
        — Nie panie poruczniku. Jest cały.
        — To dobrze. Przykro mi, że ja i kapitan nie zdołaliśmy panią odebrać.
        — Nic nie szkodzi. Sama znalazłam jednostkę.
        — Właśnie widzę. Możecie mi wytłumaczyć sierżancie, co się tutaj przed chwilą stało?
        — Byłam testowana.
        — Ach, tak. Oczywiście. Te nasze próby. I kto wygrał?
        Na te pytanie nie dostał odpowiedzi. Z bity trochę z tropu zaczął rozglądać się wśród swoich żołnierzy. U niektórych zauważył głupie uśmieszki.
        — No? Kto wygrał? — spytał ponownie.
        — Chwileczkę — powiedziała dziewczyna i przeszła obok niego. Przekroczyła namalowaną na podłodze linię i wróciła z powrotem. — Ja! Ja wygrałam poruczniku!
        W odpowiedzi ona i Kowalsky usłyszeli głośne oklaski. Wszyscy bili jej teraz brawo.
        — Moje gratulacje.
        — Dziękuję, panie poruczniku.
        — Brawo Justyna! Mamy nową w oddziale! — jeden z komandosów poklepał ją po plecach.
        — Rozumiem, że pani przeciwnikiem był nasz plutonowy?
        — Tak.
        — Plutonowy?
        Duda zbliżył się wolno. Kowalsky zauważył, że jego podwładny miał wyraźne problemy z chodzeniem.
        — Czy wszystko w porządku?
        — Tak, poruczniku. Nic mi nie jest.
        — To twój pomysł prawda?
        — Zgadza się! — Duda przyłożył rękę do czoła.
        — Wiesz, co muszę oficjalnie zrobić?
        Duda spuścił brodę. Justyna nie wiedziała, co się dzieje.
        — Coś nie tak?
        — Sierżancie Justyno Łomacz. Oficjalnie witam cię w naszej jednostce. Z góry przepraszam, za niedogodności, jakie musiała pani znosić. Została pani uderzona przez mojego podwładnego. Czy chce pani wnieść oskarżenie przeciwko plutonowemu Dudzie?
        Justynę zatkało. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Dosłownie każdy teraz gapił się na nią. Służyła już parę lat w wojsku, więc postanowiła zdać się na intuicję.
        — Nie wnoszę oskarżenia.
        — Tak myślałem. A teraz wszyscy słuchać! Przyszedłem tutaj, ponieważ kapitan jest teraz u komandora. Najprawdopodobniej mają dla nas zadanie. Zbiórka jutro rano o szóstej!
        Wszyscy wykrzyknęli chórem „tak jest”, ale nikt nawet się nie poruszył.
        — Pani sierżant? — zwrócił się ponownie do niej porucznik — Proszę udać się do swojej kwatery. Te panie wskażą pani miejsce. Ja muszę już iść. Żegnam.
        Łomacz zasalutowała na odchodne zastępcy dowódcy. Jak tylko Kowalsky opuścił pomieszczenie, żołnierze złapali ją za ramiona i zaczęli podrzucać do góry.
        — NIECH ŻYJE! NIECH ŻYJE! NIECH ŻYJE!
        Skakała w powietrzu, wyrzucana w górę za pomocą męskich rąk. Nie pamiętała, żeby tak ją witano w poprzedniej jednostce. Czuła się, jakby była lotnikiem, a nie komandosem. Uszczęśliwioną dziewczynę postawiono w końcu na podłodze.
        — Witamy w GROMIE! — wrzasnęli jej nowi koledzy.
        Recepcjonistka chwyciła ją za ramię i zaczęła ciągnąć ją ku wyjściu.
        — Już wystarczy kochanie. Idziemy do punktu medycznego. Lekarz musi cię obejrzeć.
        — A moje rzeczy?
        — Nie martw się tym. Ktoś je przyniesie. Teraz powinnaś odpocząć.
        Łomacz nie protestowała. Zerknęła jeszcze za siebie, chcąc ujrzeć plutonowego Dudę, ale nie mogła go odnaleźć wzrokiem. Została poprowadzona do punktu medycznego. Tam lekarz nie kryjąc swojej dezaprobaty zbadał ją i opatrzył. Następnie wróciła do własnego pokoju połączonego z łazienką. Umyła się i usiadła na łóżku. Zauważyła, że podczas brania kąpieli ktoś przyniósł jej rzeczy. Przebrała się i położyła się spać.
        Ale miała dzień. Jeszcze przed godziną nie wiedziała nic o tym miejscu, ani o tych ludziach. W tej chwili była już mądrzejsza o nowe doświadczenia. Przeszła pomyślnie test i stała się jedną z nich. Stała się Gwiezdnym Marines – komandosem elitarnych oddziałów specjalnych wyszkolonych do walki na ziemi i w przestrzeni kosmicznej. Tego przecież pragnęła ona i jej przełożeni. Po latach morderczych treningów i szkoleń marzenie młodej pani sierżant wreszcie się ziściło.




        Lata nienagannej służby. Listy pochwalne od najwyższych dowódców we flocie i armii lądowej. Liczne odznaczenia państwowe nadane przez prezydenta. Wszystkie zadania powierzone mu przez dowództwo zakończyły się sukcesami. Cele zrealizowane, straty w ludziach minimalne. Ilekroć komandor Andrzej Pledczyński czytał jego akta nie mógł wyjść z podziwu.

         Siedział on w swoim gabinecie położonego na pokładzie okrętu flagowego ORP Pazur. Starszy oficer przeglądał kolejne strony popijając spokojnie kawę. Przed każdą poważną misją robił zawsze to samo. Zamykał się we własnym gabinecie wśród modeli żaglowców i statków, które złożył własnymi rękoma. Na jego biurku stał ulubiony model komandora, szesnastowieczny galeon Smok. Cenił sobie nie tylko piękno okrętu, ale także jego historię. Niewiele brakowało, a Pazur podzieliłby los statku budowanego za czasów Zygmunta Augusta. Na szczęście ta historia zakończyła się pomyślnie. Smok nigdy nie wziął udziału w prawdziwej bitwie, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Pazur dostąpi tego zaszczytu. Pozostało tylko umiejętnie wszystko zaplanować.
        Pledczyński usłyszał pukanie do drzwi. Odrzucił akta i zaprosił gościa do środka. Okazał się nim być człowiek, na którego czekał. Ogłosił swoje przybycie i zameldował się.
        — Proszę spocząć.
        — Komandorze.
        — Kapitanie.
        Przed biurkiem na fotelu usiadł kapitan Stanisław Tarnowski — dowódca polskich Gwiezdnych Marines. Pozwolił sobie na nalanie wody do szklanki ze znajdującego się w pobliżu dzbanka. Wziął mały łyk i postawił szkło przed sobą.
        — Z pana wezwania komandorze mniemam, że sprawa jest poważna.
        — Dziękuję, że tak szybko się zjawiłeś. Chciałem omówić niektóre rzeczy z tobą sam na sam jeszcze dzisiaj.
        — Zamieniam się w słuch.
        — Skontaktował się ze mną admirał Scherfen i powierzył nam zadanie odbicia zakładników z rąk piratów.
        Kapitan zrobił wielkie oczy, jakby nie będąc do końca pewnym, czy dobrze zrozumiał jego słowa.
        — Czy ja dobrze usłyszałem? Piratów? Przecież tutaj nie ma piratów. To nie Ziemia.
        — Niestety wygląda na to, że te robactwo dotarło nawet tutaj.
        Stanisław Tarnowski, dwudziesto ośmioletni mężczyzna pochodzący z Dolnego Śląska doskonale pamiętał ile trudu i zachodu kosztowało go wykurzenie ich z orbity Ziemi. Piraci nie stanowili poważniejszego zagrożenia, o ile nie łączyli się w większe grupy.
        — Jakie mają siły i gdzie przetrzymują zakładników? Na orbicie czy na Marsie?
        Pledczyński wyjął z szuflady teczkę i rzucił ją Tarnowskiemu.
        — Proszę to przejrzeć.
        Kapitan zaczął szybko czytać. Całe dane wywiadowcze zawarto na kilku kartkach papieru.
        — To wszystko?
        — Niestety. Tylko tyle otrzymałem.
        — Komandorze. Dobrze pan wie, że sukcesy moich ludzi opierają się nie tylko na świetnym wyszkoleniu, ale także na dokładnych materiałach wywiadowczych. Jak mam zaplanować atak mając tak mało informacji?
        — Dlatego cię wezwałem. Musimy oprzeć się na tym, co mamy.
        Przez parę dobrych minut komandos czytał uważnie każdą stronę. Komandor zaś czekał cierpliwie. Jak tylko skończył, odczepił dwie kartki i odłożył teczkę.
       — Dobrze, więc. Naszym celem jest odbicie załogi statku pasażerskiego. Od razu zastrzegam, że odbicie setki ludzi plus załoga to duże wyzwanie. Dysponuję czterema drużynami po siedmiu żołnierzy, razem dwudziestu ośmiu ludzi licząc ze mną. Nie doczytałem się nigdzie, abyśmy mieli otrzymać pomoc z zewnątrz.
        — Ponieważ jej nie otrzymamy.
        Polak siedział, rozmawiał, czytał i słuchał, ale nic z tego nie rozumiał. Co ci na górze do cholery sobie myśleli!
        — Przepraszam, ale czy to ma być misja ratownicza, czy misja samobójcza? — zapytał z wyraźnym sarkazmem w głosie.
        — Doskonale wiem, jak to wszystko wygląda. Rada Ambasadorów chciała ugłaskać marszałka i robią wszystko, żeby to osiągnąć. Jesteście jedynymi, którzy zostali przeszkoleni do odbijania zakładników na pokładach statków kosmicznych.
        — Czyli mam rozumieć, że GROM jest jedynym odziałem Gwiezdnych Marines na Marsie, tak?
        — Zgadza się.
        — A ta fotografia? Dlaczego piraci schowali się na Deimosie? Przecież to niedorzeczne!
        Komandor chwycił zdjęcie wykonane przez satelitę. Widniał na niej ich wspólny cel, który spoczywał na dnie wielkiego krateru. Mało palił, ale teraz miał ochotę sięgnąć po papierosa.
        — Wiem, że głupio to wygląda. Ale żądają sto milionów dolarów. To cud, że udało się im wykonać tak niebezpieczny manewr. Mogli się schować tam dla bezpieczeństwa.
        Tarnowski stukał teraz monotonnie o boczne oparcie. Z danych dowiedział się, że na czele grupy porywaczy stali dwaj dobrze mu znani piraci — Lucas Zinn i Alex Grave. Pierwszy był byłym handlarzem broni, drugi z kolei trudnił się w przeszłości uprowadzaniem dzieci bogatych biznesmenów. Oczywiście dla okupu.
        — Znam tych dwóch. Kariera, jako piratów średnio im szła. Myślałem, że ja i Kowalsky zniechęciliśmy ich na dobre, ale widocznie się myliłem.

        — Zastanawiam się, czy może istnieje tu inny motyw?
        — Ma komandor na myśli zemstę? Bardzo możliwe. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był prawdziwy powód. Ich chciwość i pragnienie odwetu równa się tylko ich głupocie.
        Człowiek dowodzący Pazurem krótko kaszlnął.
        — Przyznam ci się, że chciałbym żeby tak było.
        — Ja też. Zastanawia mnie jedna rzecz.
        Oficer polskiej marynarki prawdopodobnie domyślał się, o co chodziło Tarnowskiemu. Ze swojego miejsca zerkał na zielono-czerwoną mapę spoczywając przed obliczem dowódcy GROM-u.
        — Niech zgadnę. Chodzi ci o to, prawda? — powiedział wskazując na nią prawą dłonią.
        — Zgadza się. Zielony korytarz to strefa, po której możemy się poruszać. Czerwona z kolei to przestrzeń, w którą nie wolno nam wlatywać. W dokumentach nie ma więcej szczegółów. Miałem nadzieję, że może pan komandor mi to wyjaśni.
        — Nie wiem, o co tu chodzi. Naprawdę — Pledczyński wzruszył ramionami. — Dostałem tylko wyraźne polecenie od Rady, że nie wolno nam opuścić zielonego korytarza. Tylko tyle.
        — Żadnych uzasadnień?
        — Żadnych.
        Wyglądało na to, że obu panów czekała dłuższa narada. Komandos i oficer floty jeszcze przez długą godzinę układali plan akcji. Kiedy skończyli, na zewnątrz panowała już noc. Komandor odprowadził gościa do trapu.
        — Zobaczymy się jutro kapitanie.
        — Powiadomię moich ludzi. Szczegóły misji uzgodnię jeszcze w środku z porucznikiem.
        — Doskonale. Jutro czeka nas ciężki dzień. Życzę dobrej nocy.
        — Dziękuję komandorze. I nawzajem. Wszystkim nam się przyda.
        — Co racja to racja.
        Kapitan Stanisław Tarnowski zszedł po trapie. Na końcu czekał na niego jego najlepszy przyjaciel.
        — Już po burzy mózgów?
        — Zgadza się, poruczniku.
        Obaj szli wzdłuż nadbudówek amerykańskich okrętów. W całej bazie nie było już prawie nikogo oprócz strażników i pojedynczych wojskowych przechodzących pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Dopiero rano poranne trąbki i gwizdki pobudzą marynarzy do porannych ćwiczeń. Dwaj przyjaciele szli pomału do swoich kwater. Dyskutowali na początku o powierzonym im zadaniu, ale Stanisław nie chciał za dużo mówić przebywając na otwartej przestrzeni. Władysław Kowalsky doskonale go rozumiał.
        — Wszystko omówimy — rzekł, wyciągając listek gumy do żucia. — Chcesz?
        — Nie, dzięki.
        Kowalsky włożył gumę do ust i zaczął rzuć. Dopiero teraz jego kolega przypomniał sobie o czymś.
        — A jak tam nowa? Zdążyłeś ją odebrać ze Smoka?
        Porucznik zaprzeczył.
        — Nie zdążyłem. Sama odnalazła koszary.
        — Muszę wymyślić dla niej coś nowego. Ale nie mam teraz do tego głowy — zmartwił się Tarnowski. — Szkoda, że nie zdążyłem się z nią przywitać.
        — Nie musisz się o to martwić. Zdążyła nie tylko poznać oddział, ale przeszła już także próbę.
        Dowódca zdziwił się.
        — Naprawdę? I jak wygląda?
        — Nie obeszło się bez rozlewu krwi, ale dziewczyna wyglądała lepiej niż ty czy ja, kiedy sami zdawaliśmy test.
        — Poważnie? To świetnie! Czuję, że tam na górze nam się przyda.
        — Pamiętaj, że nie jest zgrana z resztą oddziału. Na to trzeba czasu.
        — Wiem o tym, ale dziewczyna miała świetne wyniki. Sam admirał Scherfen osobiście ją przerzucił do nas. A on zna się na ludziach.
        — Jest jeszcze zbyt młoda.
        Dowódca jednostki do zadań specjalnych wyczuł u przyjaciela pewne zastrzeżenia, co do pani sierżant.
        — Spotkałeś ją już. Powiedz mi, co o niej sądzisz?
        — Ale szczerze?
        — Szczerze.
        — Rozmawiałem z nią tylko przez chwilę, ale po zachowaniu sądzę, że dziewczyna może mieć problemy z dyscypliną. W końcu służyła do niedawna w 1PPK.
        — Coś poza tym?
        — Tego nie jestem jeszcze pewny, ale wydaje mi się, że będzie chciała udowodnić nam, że jest od nas wszystkich lepsza.
        — A to, dlaczego?
        — Nie czytałeś akt? Ponieważ jest kobietą. W szkole wojskowej nie raz w padała w konflikty z przełożonymi.
        — Ładna jest?
        — Słucham?
        — Pytam się, czy jest ładna.
        Kowalsky wygłosił jeszcze parę krytycznych uwag pod adresem Łomacz, ale musiał przyznać, że dziewczyna wyglądała jednak całkiem nieźle.
        — Z tego powodu zachowuje się tak, a nie inaczej — stwierdził Ślązak. — Będziemy obserwować jej zachowanie.
        Dotarli do koszar. Tam odnaleźli swoje kwatery znajdujące się obok siebie. Przy nich podali sobie ręce.
        — Stanisław, powiedz mi. Zdążyłeś odwiedzić grób ojca?
        — Jeszcze nie. Czekam od dziesięciu lat, żeby to zrobić, a kiedy nareszcie tutaj jestem, to nie mam czasu. Mam nadzieję, że uda mi się pójść na cmentarz po wykonaniu zadania.
        — Jeśli chcesz to pójdę z tobą. Przez dziesięć lat wiele się zmieniło. Znam to miasto, jak własną kieszeń.
        — Dzięki, ale chcę to zrobić samemu.
        — Rozumiem.
        Kapitan Stanisław Tarnowski miał już wejść do siebie, kiedy usłyszał dźwięk otwieranego przez Kowalskiego zamka. Spojrzał na niego. Jego najlepszy przyjaciel spytał tylko krótko:
        — Co?
        — Powiedz mi. W przeciwieństwie do mnie masz na Marsie dom i rodzinę. Czy twoja żona nie jest, aby zła, że znowu wolisz nocować w koszarach, a nie w domu?
        — Też mi pytanie — westchnął Władysław. — Oczywiście, że wolałbym spędzać noc we własnym łóżku przy żonie i córce. Ale jesteśmy na misji.
        — Dobra, już dobra. O nic więcej nie pytam.
        Mężczyzna z Polski pomachał przyjacielowi i przeszedł przez próg. Zamknął się w pokoju. Dobrze wiedział, że jako rodowity Marsjanin Władysław Kowalsky może spać u siebie. Taki dekret wydał parę miesięcy temu Johan Durand. Mimo tego wolał zostać z nimi. Stanisław doskonale zdawał sobie sprawę, że dla jego przyjaciela Mars był dosłownie wszystkim. Ojczyzną, domem, miejscem pracy. A jutro zapewne przyjdzie stanąć im do walki. Wstyd się przyznać, ale zaprawiony w bojach komandos nigdy nie mógł się do tego przyzwyczaić. Zapewne nie tylko on miał z tym problemy. Jak mawiali podczas szkolenia wykładowcy do walki nie można się przyzwyczaić, a podobno tym, którym się to udało, od dawna już nie żyli.
        Tej listopadowej nocy Tarnowski spał mimo wszystko dobrze. Przyśnił mu się ojciec, z którym bawił się w dzieciństwie. Tak bardzo żałował, że nie było go już wśród żywych. W snach tak, jak zawsze ujrzał jego zmęczoną, ale pogodną twarz. Obrazem, jaki utkwił mu w podświadomości była radość ojca z powodu osiedlenia się na nowej ziemi. Pamiętał, jak zapewniał małego, zapłakanego chłopca, że teraz tutaj w nowym miejscu, wśród tych obcych mu ludzi zbudują sobie lepsze życie. Mały Stasiek uwierzył rodzicowi na słowo.
         Budzik alarmu wbudowanego w zegarek obudził go. Spojrzał na godzinę. Na tarczy wybiła godzina szósta rano. Po wczorajszym dniu pozostało tylko wspomnienie. Nowy dzień przynosi ze sobą nowe wyzwania, ale również i poświęcenia. Stanisław leżąc wciąż na łóżku, wziął kaburę z nocnego stolika. Rozpiął klamrę i ujął w prawą dłoń pistolet. Oglądał go ze wszystkich stron przyzwyczajony do jego widoku.
Za parę godzin będzie walczył. Po raz kolejny w swoim krótkim życiu.
        — Za ciebie, tato — powiedział i odbezpieczył broń.


        Tysiące kilometrów nad Marsem, w ciasnym pomieszczeniu i w totalnych ciemnościach, zakapturzony człowiek w pośpiechu odkręcał pokrywę przedniej konsoli. Zdjął ją i wyjął ostrożnie tajemnicze urządzenie zza kurtki. Przymocowana do ramienia mała latarka oświetlała liczne kable i przewody. Nieznany osobnik podpiął urządzenie i chwycił z powrotem w obie ręce pokrywę. Wkręcał śruby rozglądając się nerwowo. Z tyłu, za jego plecami w oddali zaświeciły dwie niebieskie lampki. Skończywszy, nieznajomy oddalił się pośpiesznie ku najbliższemu wyjściu. Dwa nieznane źródła, blado niebieskiego światła znikły zaraz po tym w mrokach stacji kosmicznej.

Koniec rozdziału pierwszego

Drugi rozdział pod tytułem "Pazur" już wkrótce


         





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz