PROLOG
Świat bez Magii będzie światem
pozbawionym nadziei, gdzie schronienia nie znajdzie żaden człowiek, żaden elf
ani krasnolud ani żadne inne żywe stworzenie żyjące w granicach Królestwa. Na
nic modły czy błagania. Śmierć będzie przypisana każdemu, niezależnie od stanu,
płci oraz profesji. Nastanie czas wojen i głodu, klęsk i nieurodzaju. Chaos i
zniszczenie nabierze realnych kształtów a jej pani będzie zbierać żniwo przez
dnie całe i noce mroczne, aż nie nasyci ona swoich wszystkich dzieci do cna. Od
tego momentu, czyli „Czarnych Dni” ową panią wszyscy będą znali z imienia i z twarzy,
ze strachem wymawiając jej imię. A zwać
ją będą Kalisto.
–
przepowiednia Falkirka z Otulenu, Księga Pielgrzyma, Rozdział I
Historia ta zaczęła się
już po bratobójczej Wielkiej Wojnie pomiędzy siedmioma królestwami, która na
trwale podzieliła Landrię na cywilizacyjny zachód i barbarzyński wschód. Kiedy już opadł kurz a ostatni znany użytkownik
magii padł na polu bitwy, daleko na północy, na krańcu znanego świata miała
miejsce tragedia, która kosztowała życie tysiące niewinnych istot. Mieszkańcy spokojnego
niegdyś miasta Notreda rozpoczęli mozolne odbudowywanie zniszczeń po strasznym
kataklizmie, które ich nawiedziło. Podczas gdy władze próbują wyjaśnić to, co
się wydarzyło a poszkodowane rodziny grzebią i opłakują zmarłych, gdzieś
w tle zaczyna się pojawiać zalążek oporu…
W zdewastowanej i
pogrążonej w chaosie stolicy znikąd pojawia się człowiek należący zdawałoby się
do innego świata. Do świata niepodlegającego żadnej ludzkiej władzy ani sile.
I chociaż liczenie strat się jeszcze nie zakończyło, a widma nowej
katastrofy póki, co nie było widać, ten oto nieznany osobnik postanawia rzucić
swoim pobratymcom wyzwanie. Zdając sobie doskonale sprawę, że w pojedynkę
w nadchodzącej walce nie ma szans, tajemniczy przybysz rozpoczyna poszukiwanie
sprzymierzeńców. Jednak znalezienie odpowiednich kandydatów w świecie
pozbawionym już magii nie jest sprawą łatwą a odwieczny wróg nie zamierzał
cierpliwie czekać. Po obu stronach barykady rozpoczyna się szaleńczy wyścig
o pozyskanie sojuszników w zbliżającej się wojnie.
Na długo przed
narodzinami ostatecznego obrońcy ludzkości i sprawiedliwości ów nieznajomy wraz
z czwórką zebranych towarzyszy postanawia zmierzyć się z istotami
potężniejszymi od każdego zwykłego śmiertelnika. Wbrew jakimkolwiek zasadom i
regułom do boju ruszą ludzie i magowie, słudzy i mistrzowie. I chociaż dopiero,
co zakończona batalia o władzę nad Landrią jest już jedynie złym wspomnieniem,
to niestety po raz kolejny okaże się, że przed przeznaczeniem nie można uciec.
Kiedy w końcu władcy państw, słudzy Kościoła oraz od zawsze niedoceniany przez
magów świat nauki wybiorą strony konfliktu, wtedy rozpocznie się misterna gra,
gdzie każdy z uczestników będzie liczył, że to akurat do niego uśmiechnie się
szczęście. Godzina próby niedługo wybije. Pięcioro śmiałków, z których
tylko jeden posiada magiczne moce stanie do odwiecznej walki dobra ze złem.
Zanim wystrzelono pierwsze strzały, a ocalali magowie
rzucili swoje zaklęcia z cienia wyłonił się człowiek, od którego to wszystko
się zaczęło. Nie wiedział, komu będzie dane po wszystkim świętować zwycięstwo,
kto w ogóle będzie miał szansę cieszyć się z samego faktu, że przeżył, a kto
niestety zostanie pochowany pięć stóp pod ziemią. On jednak już dawno sobie
uświadomił, że cele, które sobie wyznaczył mogą jego samego kosztować życie,
lecz nie miał teraz zamiaru się cofnąć. Temu człowiekowi na imię było Merik z
Otulenu...
Część I
Pielgrzym wyrusza na północ
Lecz pojawi się on – nie chłopiec
już, ale jeszcze nie mężczyzna i poprowadzi on grupę śmiałków przeciwko siłom
zła. Gdy pojawi się znak na niebie ów śmiałek wyruszy w pełną czyhającą go
niebezpieczeństw podróż. Podróż ta będzie pielgrzymką jego życia i odmieni losy
całego królestwa i wszystkich ludzi go zamieszkujących. A na jej końcu czekać
go będzie śmierć lub zbawienie.
–
przepowiednia Falkirka z Otulenu, Księga Pielgrzyma, Rozdział I
Świat ognia. Tak to później zapamięta. Szalejące
wszędzie płomienie wypełniły mu teraz cały umysł. Pożar pochłaniał kolejne
kwartały miasta, dom po domu powodując panikę wśród jego mieszkańców. On sam
przyglądał się temu ze stoickim spokojem. Palące się belki oraz panujący
dookoła chaos nie robił już na nim żadnego wrażenia. Nie tym razem.
Tajemniczego przybysza, który nie wiedział, jakim cudem się tu znalazł interesowało,
co innego.
Nie wiedział, kiedy to się zaczęło, ale wiedział, kto
zaczął. Trójka zakapturzonych istot szła powoli głównym traktem niepokojona
przez nikogo. Mieli oni na sobie długie czarne płaszcze, które aż nadto wyróżniały
się wśród żarzących się płomieni. Podążał za nimi w oddali. Nie musiał unikać
zwęglonych ciał, ponieważ to wszystko działo się w jego głowie. Szedł, zatem w
milczeniu obserwując agonię Notredy – miasta, z którego pochodziła jego matka.
Trójka nieznajomych podpaliła ostatnie domostwa
znajdujące się przy wejściu na główny plac miasta. Tam stała już pośpiesznie
zebrana gwardia miejska, która uformowała czworobok. Prostokątne tarcze
należące do gwardzistów przywarły do siebie tworząc z nich jednolitą ścianę nie
do przebicia. Intruzi nie przejęli się jednak najwyraźniej pojawieniem się wojska.
Ustawili się jeden przy drugim i stanęli bez ruchu. Po chwili podciągnęli bez
ostrzeżenia swoje długie rękawy jakby mieli zamiar przeprowadzić kolejny atak.
Obserwator minął wyżej wymienioną trójkę i stanął z tyłu.
Spojrzał za siebie. Z północnej stolicy nie zostanie kamień na kamieniu —
pomyślał, gdy ujrzał zapadające się od ognia zabudowania. Niewielu udało się
przed nimi uciec, a ci, co przeżyli byli zbyt zajęci ratowaniem reszty dobytku
lub gaszeniem ognia. Obserwujący to wszystko człowiek wziął głęboki oddech.
Poczuł w płucach ciepłe i ostre powietrze, pomimo, że była zimna i chłodna noc.
Z daleka zaś, za placem usłyszał on echo dzwoniących na alarm dzwonów, krzyki
ludzi i płacz dzieci.
Gdybym tylko naprawdę tu był — westchnął, ale nikt go
nie mógł usłyszeć. Mógł tylko obserwować nadchodzącą rzeź. Nie musiał być wcale
bystrym, by zauważyć przerażenie na twarzach zebranych żołnierzy. Nie musieli
nic mówić. Domyślał się, czym to było spowodowane. Oni – magowie przecież już
nie istnieli. Wszystkich jej użytkowników wytępiono po Wielkiej Wojnie w
trakcie Czystki, od najstarszego po najmłodszych adeptów. Na tą myśl przełknął
głośno. Tylko jemu udało się wtedy przeżyć.
Miał wtedy zaledwie siedem lat i mimo, że minęły od tego momentu już
całe dwie dekady nie potrafił o tym zapomnieć.
Jego rozmyślania o przeszłości przerwał dźwięk
wystrzeliwanych strzał. Widział je dość dobrze w jasnym blasku płonącego miasta.
Najpierw powędrowały wysoko, by nagle opaść w dół jak zaczarowane. Ale tutaj to,
kto inny używał czarów i zaklęć.
Mag znajdujący się po prawej stronie wyciągnął prawą
rękę i otwartą dłonią machnął nią w powietrzu. Wszystkie wystrzelone strzały
zapaliły się jednocześnie i runęły bezładnie tuż przed nimi. „Magowie ognia” –
teraz człowiek obserwujący całą scenę nie miał już wątpliwości. Był tak samo
zaskoczony tym faktem jak łucznicy. Nie widziano magów ognia, bowiem w tych
stronach od długich dziesięcioleci i to jeszcze przed Czystką.
Kolejne puszczone strzały spotkał ten sam los, co
poprzednich. Krępy mężczyzna będący dowódcą widząc bezcelowość dalszego ostrzału
wydał rozkaz do ataku swojej piechocie. Wszyscy ruszyli z podniesionymi
tarczami z krzykiem na ustach. Odległość pomiędzy nimi a napastnikami drastycznie
malała. Kiedy pierwszy z piechurów dobiegł do maga stojącego pośrodku
rozpoczęła się walka. Żołnierz zamachnął się mieczem, lecz jego ostrze
napotkało opór w postaci niewidzialnej bariery. Obrońca miasta dostrzegając to
spróbował zaatakować inaczej. Wykonał pchnięcie, ale tajemniczy intruz w
czarnym płaszczu uskoczył zwinnie łapiąc przy tym go za rękę. Jedna chwila i
dłoń trzymająca miecz zajęła się ogniem.
Gwardzista zaczął wyć z bólu. Po chwili nie był już sam. Jego dzielni
kompani dołączyli do niego. Wszyscy krzyczeli od zadawanych ran. Jeden po
drugim stawali w płomieniach, padając na wybrukowany plac i wyjąc się z agonii.
— Macie spalić wszystkich — powiedział najwyższy z
magów, kiedy złapał kolejnego gwardzistę za głowę by po chwili zamienić ją w
płonącą kulę ognia.
Dwaj pozostali skinęli tylko niewyraźnie swoimi
kapturami i skierowali się ku nadbiegającym posiłkom, pozostawiając go samego.
Obserwujący wszystko chłopak zignorował dalszy przebieg bitwy. I tak znał już
jej wynik. Od samego początku. Postanowił skorzystać z okazji i podejść bliżej
do ich dowódcy jak się domyślił. Ten stał nieruchomo. Niespokojne podmuchy
wiatru szeleściły jego długimi rękawami. Tajemniczy człowiek panujący nad
żywiołem ognia zdawał się delektować dobiegającymi zewsząd odgłosami
cierpienia. Chłopak był już blisko, widział już wyraźnie jego plecy. Zamierzał
obejść go z boku i spojrzeć w twarz. I wtedy…
Czarny mag odwrócił się niespodziewanie ku niemu
śmiejąc się przy tym szyderczo. Anonimowy świadek zamarł w bezruchu z
zaskoczenia. Wszystko trwało tylko chwilę. Ujrzał zdejmowany płaszcz, czarne
oczy i białą niczym kreda skórę.
— Nieumarły! — krzyknął, gdy z ust czarownika buchnął
strumień ognia. — NIEEE!
Obudził się cały zlany potem. Drzwi otworzyły się i do
pokoju weszła jakaś dziewczyna.
— Merik!
Podbiegła do łóżka. Nachyliła się nad nim i położyła
swoją dłoń na jego czole. Pokręciła głową.
— Jesteś cały mokry. Co się stało? — spytała, kiedy
odwróciła się ku szafce nocnej, na której stał duży dzban wody i kubek. —
Opowiedz mi — powiedziała, gdy skończyła nalewać wodę do kubka.
— Znowu miałem wizję — odpowiedział drżącym głosem.
Podniósł się i wziął od niej kubek. — A raczej koszmar.
Dziewczyna wyglądała na przestraszoną i zatroskaną
jednocześnie. Przysunęła do siebie krzesło i usiadła przy nim.
— Opowiedz mi — zachęciła go łagodnie. — Opowiedz mi,
co ci się śniło.
Chłopak wziął łyk wody nic nie odpowiadając.
Zastanawiał się. Co ma jej powiedzieć? Że od jakiegoś czasu widzi rzeczy, które
nie powinien widzieć. Był magiem, ponoć dobrym, ale żaden mag nie ma daru
jasnowidzenia. Tym razem wiedział już gdzie był. W Notredzie – mieście, w
którym urodziła się jego matka. Sny
nawiedzały go od tygodnia, w każdą noc budząc w nim lęk i przerażenie. A przed
chwilą rozpoznał nareszcie napastników. Zobaczył twarz nieumarłego, istoty
powstałej w wyniku użycia czarnej magii i to potężnej.
— Widziałem po raz kolejny Notredę — zaczął powoli. —
Miasto płonęło a napastnicy rozprawiali się dosłownie z każdym napotkanym
człowiekiem. I do tego ujrzałem… — Merikowi załamał się na moment głos. — Eirin,
rozpoznałem go…
Eirin przysunęła się w napięciu.
— Kogo widziałeś? — zapytała. — Nieumarłego!
Na tą wiadomość do pokoju weszła jeszcze jedna
kobieta. Nie dostrzegła ona przerażenia na twarzy Eirin – ich pokojówki, ponieważ
podeszła ona od razu do okna i rozsunęła kotary. Był już, bowiem późny poranek
Merik spojrzał w kierunku okna. Zmrużył oczy od
słońca, ale od razu ją rozpoznał.
— Meriku — zwróciła się do niego surowo jak to miała
zazwyczaj robić w obecności służby.
— Tak, matko — odpowiedział spokojnie.
— Mam dla ciebie ważną wiadomość od Oirina.
Merik aż bał się zapytać, przeczuwając, że zna już
odpowiedź.
— Co się stało?
— Notreda spłonęła.
Tego dnia plotki roznosiły się szybciej po Otulenie
niż zaraza czarnej ospy. Nie minęło jeszcze popołudnie, kiedy wszyscy
mieszkańcy wyspy dowiedzieli się o tragedii, która dotknęła północną stolicę.
Merik szedł teraz pośpiesznie wzdłuż plaży w kierunku
biblioteki gdzie rezydował Oirin. Z wybrzeża doskonale widział majaczące za
horyzontem zarysy kontynentu. Rzadko opuszczał w swoim życiu Otulen. Oirin –
jego mentor i nauczyciel zabraniał mu tego. Jak to mawiał dla jego własnego
bezpieczeństwa. Tym bardziej był zaskoczony, gdy usłyszał te słowa:
— Musisz popłynąć do Landrii — rzekł poważnym tonem
Oirin jak tylko uczeń dotarł na miejsce.
— Jak to? — zdziwił się. — Przecież sam mówiłeś, że
nie powinienem tego robić pod żadnym pozorem.
Oirin był już bardzo starym człowiekiem. Miał on poważne
problemy z oddychaniem, ale pomimo słabego zdrowia odznaczał się niezłym hartem
ducha oraz wesołością. Nie był on magiem, ale przekazał mu całą wiedzę na jej
temat, a Merik okazał się niezłym samoukiem. Przed Czystką ów starzec pracował
w archiwach biblioteki w głównej stolicy Landrii. To on oraz jego matka
uratowali mu tego dnia życie, wynosząc nieprzytomnego z ruin.
— Nie wiem, co się dzieje — powiedział ostatni z
magów.
Starzec pogłaskał swoją długą siwą brodę i uśmiechnął
się do niego. Był on dla niego kimś więcej niż mentorem. Był przyjacielem całej
rodziny, opiekunem i najbardziej zaufanym człowiekiem, jakiego spotkał w całym
swoim życiu. A teraz właśnie ten człowiek nakazywał mu udanie się do Landrii.
Czemu?
Merik podszedł bliżej by uklęknąć przed swoim
mistrzem. Oirin zirytował się.
— Mówiłem ci, żebyś tego nigdy nie robił — i złapał go
za ramiona. — Wstań.
Chłopak usłuchał grzecznie i podniósł się na nogi. Był
on średniego wzrostu oraz dość wątłej budowy. Nigdy nie musiał należeć do
atletów, skoro wszystkie swoje umiejętności czerpał z książek. Merik miał
pogodną i pociągłą twarz, na której często pojawiał się szelmowski uśmiech.
Miał on zielone i radosne oczy, płaski nos i wyciągniętą szyję. A spod kaptura
wystawała zawsze bujna czupryna w kolorze ciemny blond, która zawsze podnosiła
się do góry, gdy tylko napotykała silniejsze podmuchy wiatru.
On oraz archiwista byli sami w wielkim gabinecie. Nic
tu się nie zmieniło – zauważył Merik. Na stole leżała sterta ksiąg, jednych
otwartych, drugich nie, które prawdopodobnie zostały napisane dekady temu. W rogu
przy wejściu stało popiersie Falkirka – pradziadka Merika. Dalej po lewej stronie znajdowały się rzędy
półek. Wypełnione one były po brzegi książkami oraz zwojami. Na przeciwległej
ścianie wisiały obrazy a po środku, przed masywnym biurkiem stały dwa fotele.
Gospodarz wskazał dłonią na jeden z nich, zachęcając
go przy tym by usiadł. Gdy tylko jego uczeń to zrobił, sam obszedł biurko i
zasiadł za nim zwracając się do niego słowami:
— Mój drogi uczniu, przyjacielu oraz synu, którego
nigdy nie miałem — słychać w nim było nutkę goryczy. — Przyszedł ten długo
oczekiwany moment, w którym nasze drogi muszą się rozejść.
Mag chciał już coś odpowiedzieć, ale starzec otwartą
dłonią dał znak, żeby mu nie przerywać.
— Przez te dwadzieścia lata, tu, w Otulenie, skąd
pochodzili wszyscy męscy członkowie twojego rodu, ja oraz twoja matka Isleen
robiliśmy wszystko by jak najlepiej cię wyszkolić. Nie jestem magiem i nigdy
nim nie będę. Ale odziedziczyłeś naturalny talent po swoim tragicznie zmarłym
ojcu, dar nauki oraz bezwarunkową chęć niesienia pomocy innym. To oraz twoja
pracowitość pozwoliła nam ukształtować ciebie na dobrego człowieka oraz
użytkownika magii. Dziękuję ci.
Chłopakowi o zielonych oczach zaschło w ustach.
— Mistrzu. Czy to jest pożegnanie?
Oirin niechętnie skinął głową.
— Tak, Meriku. Przykro mi.
— Ale dlaczego?
— Słyszałeś już, co się wydarzyło w Notredzie, prawda?
— Tak, ale…
— I właśnie z tego powodu odpłyniesz jutro z samego
rana.
Merik zaczął się w tym wszystkim gubić.
— Co Notreda ma wspólnego ze mną i z moim wyjazdem?
Oirin ponownie się uśmiechnął.
— Przecież sam na własne oczy widziałeś, co tam się
stało.
Miał go. Staruszek, który rzadko opuszczał te mury
wiedział o wszystkim. Ale skąd?
— Pewnie się zastanawiasz mój uczniu, skąd o tym
wiem?
Ten przytaknął niedbale.
— Eirin, wejdź! — krzyknął głośno Oirin i w progu
pojawiła się dobrze im znana dziewczyna.
Na jej widok wszystko stało się jasne. Chłopak nie
miał do niej żadnych pretensji. Wiedział, że zrobiła to dla jego dobra.
— Chodź tu do nas dziecko — zachęcił ją właściciel
gabinetu, widząc jak pokojówka nieśmiało idzie ku nim. — Śmiało. Ja nie gryzę —
zaśmiał się. — Nie wiem jak tam z Merikiem, ale myślę, że też nic ci nie grozi
— i puścił do niego oko.
Potomek Falkirka westchnął tylko przeciągle i utknął
wzrok w dziewczynie. Widać było po niej dużą niepewność. Wyglądała na
przestraszoną, ale nie wiedział, z jakiego powodu. Usiadła obok nawet na niego
nie spoglądając. Opuściła brodę na dół i gapiła się na własne stopy, gdy Oirin
zaczął jej zadawać pytania.
— Czy Merik miewał ostatnio złe sny? — zapytał
przyjacielskim tonem.
— Tak.
— Czy mówił ci coś o Notredzie?
— Tak — odpowiedziała głucho dziewczyna.
— Czy podczas waszej ostatniej rozmowy Merik wspomniał
ci o tym, że widział nieumarłego?
Dziewczyna zadrżała, ale udzieliła odpowiedzi.
— Tak.
Staruszek zamrugał wesoło swoimi oczami do pokojówki
by ta się trochę rozluźniła.
— Dziękuję ci dziecko. To wszystko. Możesz już iść.
Eirin wstała speszona i tylko ukłoniła się wpierw
Oirinowi a potem swojemu panu. Merik myślał, że wyjdzie po prostu z gabinetu,
ale zawahała się na moment. Były archiwista dostrzegł dziwną postawę u
pokojówki i spytał:
— Chcesz coś nam powiedzieć przed wyjściem?
— Czy… Merik będzie teraz bezpieczny? — zapytała
niepewnie dalej nie podnosząc oczu.
Oirin splótł swoje ręce i wyprostował się na swoim
miejscu.
— Co masz na myśli moje dziecko?
Jej twarz pokryła się rumieńcem.
— Chodzi mi o to panie, czy… Merikowi nic nie grozi.
Czy te sny, które miewa ostatnio nie stanowią dla niego bezpieczeństwa.
Widząc nietypowe zachowanie u pokojówki oraz głupi
uśmieszek u swojego mentora Merik poczuł się nieswojo.
— Jesteś dziewczyną o dobrym sercu Eirin, wierną swoim
obowiązkom oraz człowiekowi, któremu służysz — Oirin nie patrzył się teraz na
dziewczynę, do której się zwracał, lecz na Merika. — Lecz Merika czekają teraz
nowe obowiązki i nie będzie mógł tutaj dłużej zostać.
Dziewczyna na moment zamarła.
— Ale ja myślałam, że…
— Że mówiąc mi wszystko sprawisz, że Merik pozostanie
na wyspie bezpieczny i zdrowy? — wpadł w jej słowo uczony. — Przykro mi. Merik
odpływa jutro z samego rana. Pożegnajcie się.
Dziewczyna nic już nie odpowiedziała tylko wyszła
pośpiesznie zasłaniając oczy. Po jej wyjściu Oirin kontynuował.
— Szkoda mi jej, ale nie mi decydować o takich
sprawach.
Ubrany w zielone szaty mężczyzna nie zdążył nawet
odwrócić głowy do tyłu, bo tak szybko zniknęła Eirin.
— Co tu się dzieje… — powiedział sam do siebie.
— Wszystko ci wytłumaczę. Chodź ze mną.
W budynku pełniącym funkcję głównej biblioteki Otulenu
znajdowały się podziemne archiwa, o których istnieniu nie miał pojęcia Merik.
Przynajmniej do dzisiejszego popołudnia.
Szedł on za swoim mistrzem po wąskich i krętych
schodach prowadzących do podziemi. Oirin niósł pochodnię. Przy jej świetle
młody mag dostrzegł jak ciężko już przychodziło mu poruszanie się. Nie
proponował pomocy przy niesieniu pochodni. Znał go na tyle dobrze, że wiedział,
że starzec jest zbyt dumny by się przyznać do słabości. I to nawet przed samym
sobą.
Po paru minutach zeszli na dół. Oirin ciężko sapał,
ale rzucił tylko krótkie „za mną” i powędrowali w głąb korytarza. Szli dalej w
milczeniu. Chłopak nie chciał zasypywać swojego mędrca pytaniami, bo i tak
wiedział, że ostatecznie wszystkiego się od niego dowie.
Cel ich podróży okazał się jasny na końcu korytarza.
Wkroczyli do wielkiej podziemnej sali. Wszędzie paliły się pochodnie. Wygląd
pomieszczenia zaskoczył tym razem Merika. Spodziewał się znowu czegoś w stylu
starego archiwisty, czyli pełne regały ksiąg i zwojów. Zamiast tego dookoła
znajdowały się rzeźby przedstawiające sylwetki różnych postaci. Chłopak
przerzucał wzrok z jednego posągu na drugi. Miały one długie brody, poważne
spojrzenie i wszystkie trzymały w prawej ręce długą laskę.
Dziedzic Otulenu przystanął na moment. Zewsząd
otaczali go dawno zmarli magowie z jego rodu. Wyczuł to instynktownie oraz
poprzez magię. Z każdego posągu emanowała potężna energia. Czuł poprzez skórę
moc ognia, wody, powietrza i ziemi.
Jego umysł otworzył się na nowe doświadczenie. Z
jednej strony dochodziła do niego siła wojowników, z drugiej alchemików i
uzdrowicieli. Zrobiło się mu na moment słabo. Potęga emanująca z tego miejsca
zaczynała być dla młodego jeszcze maga zbyt duża.
Zaczął się osuwać, ale nie upadł. Ktoś go podtrzymywał.
Obejrzał się na swoje prawe ramię. Od razu rozpoznał znajomą dłoń starca. W
drugiej nadal trzymał sztywno pochodnię.
— Co się ze mną dzieje? — wydyszał Merik.
Starzec tylko się uśmiechnął i wziął go za ramię.
— Inicjacja.
— Jaka inicjacja? — zapytał chłopak, kiedy wciąż
walczył z mocą, którą wchłaniał.
— Zaraz się wszystkiego dowiesz.
Oirin doprowadził go do środka sali. A tam stał
jeszcze jeden posąg przedstawiający kolejnego maga jak się spodziewał Merik.
Był on największy ze wszystkich. Mężczyzna o długich włosach oraz brodzie
przyodziany w ozdobną szatę trzymał znowu wszechobecną wszędzie tutaj laskę.
Mag zaczął ją kojarzyć z dzieciństwa. Była to…
Ale zanim dokończył myśl zza posągu wyłoniła się
znajoma sylwetka kobiety. Kiedy ich oczy się spotkały również uśmiechnęła się
do niego.
— Witaj synu.
Sędziwy mistrz i jego uczeń dotarli na miejsce.
Potomek Falkirka zaczął lepiej się czuć. Jego organizm przyzwyczajał się pomału
do magii, która była zgromadzona pod biblioteką. Widok Isleen jakoś zbytnio go nie
zdziwił.
— Witaj mamo. Dobrze cię widzieć.
— Ciebie również Meriku.
Porzuciła ona już swoją sztuczną formalność. Była
piękną kobietą i jak sama mawiała do syna przeżywała teraz swoją „drugą
młodość”. Jednak w jej oczach było coś niepokojącego. Merik odczytał z nich
strach i lęk o niego. Isleen bała się stracić syna.
— Mamo… — zaczął z wolna.
— Nic nie mów Meriku — przerwała mu. Jej głos był miły
aż do przesady. — Nie warto już.
— Isleen ma rację. Czas nadszedł, byś sam poznał swoje
przeznaczenie.
Wtrącił się Oirin. Puścił chłopaka i podszedł do
posągu. Isleen natomiast przybliżyła się do syna i pogłaskała go po policzku
zewnętrzną stroną dłoni.
— Jak się czujesz? — zapytała, gdy jej dziecko się
wyprostowało.
— Już mi lepiej.
— To dobrze.
Dalszą wymianę zdań przerwał głuchy odgłos
rozchodzących się fundamentów posągu. Spod jego nóg wyłoniły się dwie gabloty.
Pomiędzy nimi znajdował się otwór i to tu Oirin włożył swoją pochodnię, którą
niósł od początku.
Odwrócił się do nich. Merik po jego lewej stronie
dostrzegł ową laskę, którą już rozpoznał.
— Laska mojego ojca! — krzyknął z podniecenia i
podbiegł do niej.
Pozostali z obecnych obserwowali jak młodzieniec sięga
po nią i wyciąga z gabloty. Merik poczuł zamkniętą w jej środku moc. Laska była
wykonana z jesionu i odznaczała się prostotą wykonania a jednocześnie lekko się
ją trzymało. Zrobił nią malownicze salto i podrzucił w powietrze by po sekundzie
znowu ją złapać w drugą dłoń i przekładając za swoimi plecami znowu ująć pewnie
w wyciągniętej prawej ręce. Gdy wykonywał nią cuda wokół zaczęły się pojawiać
wyładowania i zerwał się wiatr, mimo, że znajdowali się przecież pod ziemią.
Merik oddychał cały z podekscytowania. Co za moc! Jego
bujna czupryna znowu powędrowała do góry unoszona przez wiatr. Poczuł jak
przedmiot wykonany z drewna wyzwala w nim uśpione dotąd pokłady energii.
Wiedział już, co się stało. Stał się magiem. Stał się Merikiem z Otulenu!
Gdy zakończył wyzwalanie mocy zaklętej w lasce
należącej kiedyś do jego ojca, wszystko wróciło do normy. Błyskawice zniknęły a
wiatr ucichł.
Po ciele chłopaka nadal przebiegały dreszcze a na
skórze miał gęsią skórę. Isleen i Oirin widząc to zaczęli bić mu brawo jakby
właśnie przed chwilą zakończył się jakiś pokaz czy spektakl.
— O to chodziło! — krzyknęła cała uradowana Isleen i
objęła go.
Oirin poklepał go po plecach i rzekł.
— Okazałeś się być prawdziwym synem swojego ojca,
Meriku. Laska z Otulenu należy teraz do ciebie. Korzystaj z niej mądrze.
Kiedy pierwsza fala radości dobiegła końca Oirin
kontynuował.
— Meriku podejdź tu.
Słowa wydobywające się z jego ust znowu brzmiały
poważnie.
— Tak?
Merik zajął miejsce obok starca. Za nimi ustawiła się
jego matka. Mistrz wskazał palcem wskazującym na znajdującymi się przed nimi
posąg. Młody użytkownik magii widział już po swoim mentorze wielkie zmęczenie,
ale słuchał go uważnie.
— Meriku — Oirin teraz uważnie dobierał słowa. — Ten
posąg przedstawia Otulena. Jednego z pierwszych znanych magów w naszej historii
i założyciela miasta oraz twojego dalekiego przodka. Wierzył on, że świat nie
może żyć bez magii, a magia, jako tajemnicza energia dana tylko nielicznym z
nas służy do naprawiania ludzkich krzywd. To za jej pomocą wznosiliśmy pierwsze
osiedla, leczyliśmy chorych i wygrywaliśmy wojny, jeśli tego wymagała sytuacja.
Otulen założył jeden z najpotężniejszych magicznych rodów, jakich poznała Landria.
Magów z Otulenu. Przez wieki twoi przodkowie zasiadali w najwyższej radzie
króla, zajmowali się dyplomacją, prowadzili kampanie wojenne i zapobiegali
zarazom nawiedzającym kontynent. Jednak z czasem zło nabrało na sile i coraz
trudniej było nam strzec naszych granic. Magia to nie tylko czysta moc Meriku.
By potrafić się nią posługiwać nie wystarczy sam talent.
— A co takiego? — zapytał się go uczeń.
— Potrzeba dużej siły woli, odpowiedniego charakteru
oraz wyznawać wartości, dzięki którym magia stanie się narzędziem dobra, a nie
zniszczenia. I ty to wszystko spełniasz Meriku.
Merik zamrugał rzęsami.
— Ja?
— Tak, ty.
Tym razem głos zabrała Isleen.
— Widzisz. Twój ojciec był jednym z ostatnich
najpotężniejszych magów. A laska, którą dzierżył w swoich dłoniach siała strach
i lęk wśród rozbójników, morderców i kłamców, pragnących jednego.
— Czego matko? — zainteresował się dziedzic Otulenu.
— Upadku całej Landrii oraz jego siedmiu królestw.
Merik westchnął.
— Więc tego chcieli. Tak?
— Niestety nie.
Chłopak przeniósł oczy z matki na swojego mistrza.
— Nie?
— Nie — odpowiedział zwięźle Oirin.
— Jak to?
— Myliliśmy się. Straciliśmy wszyscy czujność. Wielka
Wojna podzieliła Landrię na walczące ze sobą nawzajem frakcje. Jedna stolica
upadała po drugiej. Jedne państwo zyskiwało przewagę nad drugą by po chwili
zaraz ją stracić. Nikt nie mógł zyskać wystarczającej przewagi na tyle, by
odnieść ostateczne zwycięstwo. Była to największa wojna w dziejach kontynentu a
jej końca nie było widać. Konflikt przeciągał się w nieskończoność a na polach
bitew polegało coraz więcej użytkowników magii. Twój ojciec a mój przyjaciel
postanowił ostatecznie przerwać to szaleństwo. Zebrał ostatnich magów w jedną
armię i ruszył przeciwko wszystkim. Kiedy odniósł pierwsze zwycięstwo,
przyłączyły się do niego południowe królestwa. Dzięki ich pomocy kolejne
kampanie na zachodzie, północy i wschodzie zakończyły się sukcesem i Altair z
Otulenu mógł ogłosić się zwycięzcą.
„Altair z Otulenu” – dawno już Merik nie słyszał
imienia swojego ojca. Zapamiętał go dość słabo. Miał siedem lat, gdy zginął.
Miał łagodne oblicze, ale jak to mawiała mu matka, Altair był ostatnim obrońcą
pokoju w Landrii. Zawsze był gdzieś daleko. Zajętymi poważnymi sprawami nigdy
go nie było w domu. Kiedy miał sześć lat król Erik postanowił go wziąć na swój
dwór w podzięce za zakończenie wojny. Tam syn Altaira mógł szkolić się w
tamtejszej Głównej Akademii Magii.
Nauka szła mu świetnie. Wykazywał się bystrością
umysłu i niezwykłym talentem. Wszyscy porównywali jego umiejętności do jego
ojca i wróżyli mu równie wielką przyszłość. Niestety coś zdarzyło się złego na
północy. Na niebie pojawił się ognisty znak i Altaira, jako bohatera wojennego
poproszono o pomoc w zbadaniu sprawy. Ojciec Merika zebrał ponownie ostatnich z
najlepszych magów i na ich czele wyruszył na północ. Podczas jego nieobecności
coś się zmieniło na dworze króla Erika. Pewnej letniej nocy wojska władcy
przeprowadziły bez ostrzeżenia szturm na akademię. Wielka Wojna zabrała ze sobą
wielu mistrzów i uczniów. A ci, którzy pozostali w szkole nie byli wstanie
sprostać przeważającym siłom króla. Akademia upadła, a jednocześnie grupa
Altaira sprowadzona w pułapkę na północy uległa rozbiciu. Ponoć Altair walczył
dzielnie, ale i on ostatecznie poległ. Sam Merik zaś przeżył tylko dzięki
pomocy Oirina, który jako jedyny znał sekretne wyjście z akademii. I tak
ogłoszono świat wolnym od magii.
We wszystkich częściach Landrii nowo mianowani władcy
królestw szli za śladem Erika i ogłaszali Czystkę. Magowie śledzeni i tropieni
przez królów, których obiecali chronić padała ofiarą prowokacji, egzekucji i
zdrad. Nikt nie był bezpieczny. Magowie zrobili tylko jedną rzecz, jaką mogli.
Zeszli do podziemia. Zrzucili płaszcze i kaptury i wtopili się w społeczeństwo.
Zwykli ludzie mawiali, że ocalała ich tylko garstka i czekają w przyczajeniu na
odpowiedni moment, by przywrócić stary ład i porządek.
Z rozmyśleń wyrwał go głos Oirina.
— Meriku?
Chłopak otrząsnął się.
— Tak?
— Wszystko w porządku?
Merik zmrużył oczy i chrząknął głośno.
— Tak. Kontynuujmy.
Mistrz ponownie przemówił do niego i Isleen.
— To wszystko wydarzyło się, bo odeszliśmy od naszych
legend. Czystka była wcześniej przez kogoś przygotowana i podejrzewałem od
samego początku razem z twoim ojcem, że sama wojna została sprowokowana celowo.
— Przez króla Erika?
— Nie wiem. Sam służyłem na jego dworze Meriku, jako
jego doradca. Ale wszystko jest możliwe.
— A co ja mam z tym wszystkim wspólnego? — zapytał w
końcu syn Altaira.
— Wszystko mój synu.
To była Isleen. Przepchnęła się między nim a Oirinem i
sięgnęła do drugiej gabloty. Wyciągnęła z niej starą księgę. Merik spostrzegł z
miejsca, że nie była ona cała, a jej okładka była przypalona.
— Księga?
— To nie jest zwykła księga Meriku — odpowiedziała
matka. — To „Księga Pielgrzyma”. A dokładniej jej część, którą udało się nam
uratować. Została ona spisana przez twojego pradziadka dawno temu.
Prawnuk dawno już zmarłego autora zrobił zdziwioną
minę.
— No i?
— Twój pradziadek również doznawał wizji mój synu.
Potrafił przewidzieć przyszłość tak samo jak i ty. Wszystko, co zobaczył spisał
w tej właśnie księdze. By zapobiec katastrofie, która niedługo nadejdzie.
Chłopakowi zaschło w ustach. Jak to? Czyżby on również
miał ten sam dar, co jego dawno zmarły przodek. A jeśli się oboje mylili i to
nie była wizja.
— A jeśli się mylicie? — rzekł w końcu.
Isleen i starzec spojrzeli na siebie. Oboje kiwnęli
głowami. Jego matka uśmiechnęła się i oddała księgę Oirinowi by mogła przytulić
ponownie swojego jedynego syna, jakiego miała.
— Meriku, oj Meriku — wymawiając jego imię pocałowała
go w policzek. — Chciałabym się mylić, ale widzisz, Notreda – miasto, w którym
przyszłam na świat spłonęło prawie doszczętnie. Oszczędzono tylko zewnętrzne
dzielnice. Centrum miasta praktycznie zniknęło przykryte warstwami popiołu. A
stało się to trzy dni temu.
— Trzy dni temu?!
Merik odsunął matkę i zdenerwowany ścisnął w swojej
dłoni jeszcze mocniej laskę należącą kiedyś do Altaira.
— Jak to?! — krzyknął.
Oirin uniósł księgę do góry jakby chciał coś
zamanifestować. Jego siwe, krzaczaste
brwi poruszyły się niespokojnie a czoło zmarszczyło się.
— My się dowiedzieliśmy dzisiaj, tak samo jak i ty.
Się znaczy… prawie. Bo ty przeczuwałeś tragedię już od tygodnia, zanim magowie
ognia zjawili się w mieście. Nie rozumiesz?
— Czego?
— Że potrafisz ujrzeć jednocześnie przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość?
Merikowi – dziedzicowi Otulenu, synowi bohatera
wojennego ponownie zrobiło się słabo. Zadał sobie jedno pytanie: dlaczego ja?
Przecież był magiem, ale też tylko magiem. Nie chciał aż takiego brzemienia na
swoich barkach. A co jeśli w swoim umyśle ujrzy śmierć kogoś ze swoich
bliskich? A jeśli zobaczy zagładę Landrii czy też Otulenu? Co wtedy zrobi?
— To zbyt wiele… — wyjąkał, kiedy wziął z rąk Oirina
księgę w jedyną wolną dłoń, jaką miał.
— My nie wiemy, co w niej jest — Oirin wzruszył
ramionami jak tylko jego żylaste dłonie uwolniły się od jej ciężaru. — Tylko ty
masz prawo poznać jej zawartość. Tak rzekł twojemu dziadkowi sam Falkirk. A
twój dziadek powiedział to twojemu ojcu. Altair miał ci to przekazać osobiście,
gdy dorośniesz i nadejdzie ta chwila, ale niestety nie zdążył.
— Ja?
Merik spojrzał na okładkę. Księga była ciężka, pomimo,
że brakowało w niej wielu stron. „Dziwne” – pomyślał. Wyczuwał, że jej
zawartość jest chroniona przez magię, a na nią samą rzucono potężne zaklęcie
ochraniające.
Zawahał się. Laska, którą dzierżył to jedno, ale to…
W jednej ręce trzymał przypaloną księgę a w drugiej
laskę ojca. Czy tak miał wyruszyć w nieznane? Uzbrojony w drewno i przypalone
przez kogoś kartki papieru?
Rozterki u chłopaka nie uszły uwadze Oirinowi.
— Meriku, posłuchaj — na twarzy starca pojawił się dobrze
mu znana powaga. — Wiem, że to zbyt wiele wiadomości jak na jeden dzień, ale
czas nagli. Wiemy tylko to, co nam przekazał sam Falkirk. Przekazaliśmy ci
laskę i pierwszą część księgi. Falkirk rozkazał ją rozdzielić a na każdą z nich
rzucił zaklęcie, istną pieczęć, która je chroni. Fragmentów księgi jest
dokładnie pięć, a ty trzymasz właśnie jedną z nich. Druga znajdowała się w
Notredzie. To twoja matka ją tam ukryła po zakończeniu Czystki. A wraz nią
znajduje się wskazówka, gdzie znajduję się trzecia część. I tak dalej i tak
dalej. I tylko ty możesz je wszystkie odnaleźć by poznać całą przepowiednię i
uratować nas wszystkich od zagłady. Tylko ty Meriku. Jesteś naszą jedyną
nadzieją.
— Czyżby to jej szukali magowie ognia? — spytał Merik,
który pomału oswajał się z nową dla niego sytuacją.
— Tego nie wiemy — odpowiedziała Isleen. — Ukryłam ją
bardzo dobrze. Dowiedzieliśmy się, że nad Notredą pojawił się też ognisty znak,
a jeśli magowie naprawdę szukaliby księgi, to raczej zrobiliby to po cichu.
Merik uśmiechnął się radośnie ku zadowoleniu Oirina i
jego matki.
— Dobrze. Zrobię to.
W oczach Isleen pojawiły się łzy a w oczach Oirina
szacunek.
— Meriku, mój synu. Wyruszasz właśnie w niebezpieczną
podróż i się głupio uśmiechasz? — zapytała zdziwiona, kiedy ocierała łzy z
policzków.
Merik uzbrojony w laskę i księgę przodków jeszcze
mocniej się uśmiechnął i odpowiedział pewnym głosem:
— Tak! Odpieczętuję „Księgę Pielgrzyma” i wyruszę na
północ. Przyrzekam wam, że ocalę Landrię niezależnie od tego czy wrócę czy też nie.
Przyrzekam!
Ten dzień był dla Merika z Otulenu jednym z
najkrótszych w jego życiu. Ognisty znak, który pojawił się nad Notredą był
prawdopodobnie tym samym, który zwabił w pułapkę jego ojca dwadzieścia lat
temu, lecz nie miał on wyboru. To Merik posiadał pierwszą część „Księgi
Pielgrzyma”, a wraz z nią mógł zdobyć wiedzę, która mogła mu pomóc nie tylko
ocalić Landrię, ale również rozwikłać tajemnicę Wielkiej Wojny, Czystki oraz
poznać ostateczny los ojca. A jeśli było prawdą, że gdzieś tam, w ukryciu żyli
jeszcze ostatni magowie, to obiecał sobie, że ich odnajdzie i poprowadzi ku
zwycięstwu. Potomek Falkirka i syn Altaira szykował się pośpiesznie do podróży.
Pielgrzym zgodnie z przepowiednią wyruszał na północ.
Ciąg dalszy w części drugiej pod
tytułem „Pierwsza pieczęć zostaje złamana”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz