Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 7 października 2013

Twinning


Biegł ile tylko miał sił, słysząc szczekanie psów z pobliskich domów. Ich ujadanie mroziło mu krew w żyłach. Poruszał się wzdłuż zabudowań, trzymając się źródeł światła. Czasami przestraszony padał na ziemię albo chował się za drzewami, jak tylko usłyszał czyjeś głosy. Przerażony wstrzymywał wtedy oddech, bojąc się wykrycia. Nie podnosił się, zamykając oczy, jakby od tego zależało jego życie. Twarzą przywierał do podłoża. Leżąc rozpostarty pod gołym niebem, odnosił wrażenie, że to nie mogło dziać się naprawdę.
      Jeszcze godzinę temu ten osobnik pływał zanurzony w zielonym płynie. Odgrodzony od reszty świata czuł się w nim bezpiecznie, niczym dziecko znajdujące się w łonie matki. Nie wiedział jak długo pływał zamknięty w komorze, ale za nic w świecie nie chciał jej opuszczać. Teraz zaś drżał cały z zimna.
         Szczekanie ustało. Podczołgał się do starego, spróchniałego pnia i wychylił się zza niego. Widział przez ogrodzenie, jak gospodarz zagania i zamyka psa w komórce znajdującej się na tyłach domu. Stąd, gdzie leżał, słyszał wyraźnie głośnie przekleństwa rzucane przez nieznajomego. Klnąc na całego, zirytowany zachowaniem swojego podopiecznego sprawdził na koniec mocowania kłódki i zawrócił ku własnemu domostwu. Zza drewnianych drzwi komórki pies skomlał żałośnie, chcąc wyjść na zewnątrz. Schowanemu za płotem mężczyźnie zrobiło się żal zwierzaka. Też był w podobnej sytuacji. Właściciel zniknął wewnątrz domu i po chwili w oknie na ostatnim piętrze zgasło światło. Zdezorientowany człowiek wytarł rękawem brudną od ziemi twarz. Nie wiedział, co ma dalej robić. Przecież nie może tak uciekać w nieskończoność. Nie miał pojęcia, kim był. Nie był również pewny, przed kim się chowa i czego unika. Jedyne, co powtarzał jego zmęczony umysł to: idź na zachód, idź na zachód.
         Skamlenie i piszczenie psa z czasem ustało. Zignorował strach i po raz pierwszy od momentu ucieczki wyszedł z ukrycia. Usiadł na pniu i zatopił głowę w ramionach. Iść na zachód, czyli gdzie? Tego jednak nie wiedział. W uszach dzwoniło mu tylko to jedno zdanie, tak jakby ktoś wydawał mu komendę aż do znudzenia. Musiał się dowiedzieć, gdzie się dokładnie znajduje. A może wpierw powinien dowiedzieć się jak ma na imię, skąd pochodzi i czym się zajmuje?
         Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Księżyc lśnił w całej swojej okazałości. Miał dziwne wrażenie, że jest to jedyny prawdziwy widok, jaki widział w swoim życiu. Oddychał jak człowiek i myślał jak człowiek, ale intuicja podpowiadała mu, że żyje dopiero od godziny. Nogi miał jak z galarety, a nieprzyzwyczajone opuszki palców u jego dłoni chciwie rejestrowały każdą nową napotkaną powierzchnię. Czyżby dopiero się urodził?
         To pytanie wstrząsnęło nim. Zlękniony zerwał się i zaczął nerwowo rozglądać się po ciemnej okolicy. Samotne, ogołocone z liści drzewa straszyły swoim wyglądem. Stykające się ze sobą gałęzie tworzyły jeden wspólny krajobraz śmierci i zniszczenia. Ograbiony z wiosennego piękna las wtapiał się w ponurą i pozbawioną nadziei scenerię, powodując u niego nagły przypływ depresji i strachu. Zacisnął obie ręce, chcąc powstrzymać ich drżenie, ale na daremnie. Był nie tyle zdenerwowany, co zmarznięty. Chłodne powietrze przeszywało jego kości na wylot. Miał na sobie tylko to, co znalazł w opuszczonym pomieszczeniu, w którym się obudził. Nie było tego wiele. Koszula, cienka bluza, zegarek, bielizna i niebieskie dżinsy. Nie znalazł skarpetek, więc założył na gołe stopy parę starych tenisówek.
         W momencie, gdy obudził się całkiem nagi, pokryty tylko nieznaną, paskudną mazią zauważył, że brak ubrania nie jest żadnym problemem.  Zmienił jednak natychmiast zdanie, jak tylko wybiegł na zewnątrz. Jeszcze raz spojrzał na swoje odzienie. To zasugerowało mu pójście z powrotem do miejsca, z którego uciekł. Ta myśl sprawiła, że w swoim sercu poczuł otuchę. Pójdzie tam, uruchomi ponownie kapsułę i znowu zatopi się w ciepłym płynie. I zniknie w nicości, odnajdując spokój i ukojenie. Cóż za wspaniała perspektywa!
         I nagle ni stąd, ni zowąd w jego umyśle odezwał się jeden, nieprzerwany rozkaz: IDŹ NA ZACHÓD! Złapał się za głowę. Nie mógł powstrzymać tego brzęczenia rozrywającego mu czaszkę. Na Boga! Miał już dość! Starał się zignorować przekaz ze wszystkich sił, rzucając do walki całą swoją wolę. Jednak przegrywał z własnym ciałem, tak jakby nie należało ono do niego, tylko do kogoś zupełnie obcego. Po jego policzkach zaczęły lecieć łzy. Przeklinając własną słabość w końcu się poddał. Idź na zachód! — usłyszał po raz ostatni.
         — Dobrze! Pójdę na zachód! — powiedział na głos. — Pójdę na ten cholerny zachód!
         Po tych słowach przekaz umilkł. Dzwonienie ustało i ponownie odzyskał kontrolę.
         — Pójdę, gdzie chcesz! Tylko przestań! — wykrzyknął na koniec nieprzyzwyczajony do własnego głosu. Był on szorstki i brzmiał dla niego zupełnie obco.
         Więc w końcu przemówił? To było pocieszające. Przynajmniej nie był niemową. Może jak pójdzie na zachód, tak jak rozkazuje mu tajemnicze wołanie to odnajdzie jakieś wskazówki dotyczące jego życia.
         Wciągnął zimne powietrze do płuc. Ochłonąwszy nieco z emocji zaczął intensywnie myśleć. Krzykami i strachem do niczego niedojdzie. Postanowił iść dalej i dotrzeć do najbliższej drogi lub autostrady. Tam o ile się mu poszczęści złapie autostop i pojedzie na zachód. Może ten głos był czymś w rodzaju radaru? — zastanawiał się, kiedy ruszył przed siebie nawet się nie oglądając. Jeśli tak to wystarczy tylko kierować się jego wskazówkami.
         Szedł stawiając kroki przed sobą uważając, żeby się nie potknąć. Chyba mieli jesień skoro kroczył po stertach rozkładających się liści. Dalej trzymał się ludzkich domostw, bojąc się teraz bardziej zabłądzenia niż wykrycia. Podświetlił tarczę zegarka. Było wpół do dwunastej wieczorem. Ciekawe czy należał on do niego? Chciałby żeby tak było. Ten zegarek, który nosił na nadgarstku stanowił cały jego dobytek.
         Poruszający się przy skraju lasu mężczyzna nie mógł być pewny, kiedy uda się mu dojść do jakieś drogi. Dlatego próbował sobie przypomnieć każdy, najmniejszy nawet szczegół. Cofnął się wspomnieniami wstecz.
         Zanim się obudził, pamiętał tylko tyle, że przeżywał coś w rodzaju snu. Błądził wewnątrz własnej podświadomości, która pomagała mu nie zgubić się w natłoku przeżyć i wydarzeń z przeszłości. Oglądał oszołomiony liczne przerywane obrazy, nieznane miejsca i anonimowe twarze śmiejące się do niego. Nie potrafił się w nich odnaleźć, ale to mu wcale nie przeszkadzało. Był tylko pewny, że wtedy w zbiorniku widział znajomych ludzi. Ale jak tylko otworzył oczy wszystkie obrazy znikły, a wraz z nimi utracił całą posiadaną wiedzę na swój temat. Zupełnie, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Zachował w głowie tylko parę niejasnych scen ze swojego jak podejrzewał życia. Niestety widział je jak przez mgłę. Dźwięki cichły z każdą kolejną próbą ich przywołania. Bojąc się, że w końcu wszystko utraci, zaprzestał grzebać we własnych wspomnieniach.
         Po ich utracie miotał się przez jakiś czas w kapsule, nie wiedząc dokładnie, co chce przez to osiągnąć. Oddychał za pomocą maski, a do jego ciała podpięte były różne przewody. Szarpał się jednak na darmo. W końcu przestał, akceptując zaistniałą sytuację. W głowie zapanowała cisza, a on nie stawiając dalej oporu, pozwolił nieznanej maszynie zapanować nad jego istnieniem. Nie odróżniając już niczego po prostu pływał podpięty do aparatury, nie pragnąc ani życia ani śmierci. Chciał jedynie zanurzyć się w tym zbiorniku czując, że jeśli z niego wyjdzie pozna tylko ból i cierpienie.
         Gdy tylko poczuł się stabilnie, jak na złość wnętrze zbiornika zaczęło się opróżniać. Przestraszony starał się walczyć teraz z kolei o zachowanie nieznanej mu substancji, która jeszcze przed chwilą otaczała go ze wszystkich stron. I tym razem jego starania okazały się daremne. Płyn znikł, a on zwisał na podłączonych kablach i przewodach niczym zaplątana mucha, która wpadła w pajęczynę. Nie pojawił się jednak żaden pająk, który usiłowałby go zjeść. Zamiast tego pajęczyna w postaci kabli zaczęła odpadać od jego ciała tak szybko, jakby aparaturze gdzieś się śpieszyło. Pamiętał za to doskonale, że musiał podjąć swoją pierwszą samodzielną decyzję. Miał wybór. Mógł leżeć na dnie komory, niczym martwy płód lub wstać jak bohater pełni sił i otworzyć drzwi. Pewnie leżałby tam do teraz, gdyby nie głos, który odezwał się gdzieś w środku.
         OTWÓRZ KAPSUŁĘ! — usłyszał w przerażonym i pogrążonym w chaosie umyśle. I wstał. Czuł się jak małe dziecko, które uczy się chodzić. Poruszał się niczym młode źrebię, usiłując ustać dłużej w jednym miejscu. W pobliżu nie stała jednak żadna zatroskana matka, która przyglądałaby się jego postępom. Był sam, opuszczony przez wszystkich, kiedy zdobył się na postawienie być może najważniejszego kroku w swoim życiu. Otworzył kapsułę i wyszedł zupełnie nagi na zewnątrz.
         Wspominając ten moment poczuł ukłucie między oczyma, jakby ktoś wbił mu igły w czoło. Mimo tego wciąż pokonywał kolejne metry krok za krokiem. Oddychając świeżym nocnym powietrzem, rozkoszował się każdą kolejną przeżytą minutą. Nie zamierzał się poddać. Na razie wszystko pamiętał dość wyraźnie. Postanowił kontynuować.
         Opuszczenie komory, która pełniła rolę jego dotychczasowego inkubatora spowodowało u niego coś dziwnego. Nazwał to szokiem poporodowym. Upadł, jak tylko postawił stopę na zimnej, śliskiej posadzce. Jego nieprzyzwyczajone do samodzielnego oddychania płuca szybko łapały powietrze. Robił to instynktownie. Do tej pory oddychał za pomocą maski, ale zauważył, że tak jest wygodniej. Stopniowo i pomału opanował tą umiejętność. Kiedy po paru minutach oddychał już swobodnie, zaczął rozglądać się wokół siebie. I wtedy nie mając pojęcia, gdzie się znajduje zadał sobie bardzo ważne pytanie: Kim jestem? 
         Do tego momentu nie zastanawiał się nad swoją płcią. Zajrzał między uda. Nie zrobiło mu wielkiej różnicy, że jest mężczyzną a nie kobietą. Tak uświadomiony, zaczął szukać czegoś do okrycia. Jakie było jego zdziwienie, gdy spostrzegł ułożone ubrania na pobliskim stole. Obok nich znajdował się ręcznik. Poczuł wstyd i zmieszanie, że leży tak zupełnie nagi i wstał ponownie na nogi. Po raz kolejny musiał walczyć z własnymi kończynami. Drętwo i niezdarnie podszedł do stołu. Złapał ręcznik i zaczął się nim pośpiesznie wycierać. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego. Zaskoczony nowym doświadczeniem przyłożył ręcznik do twarzy. W nozdrzach poznał zapach płynu, w którym pływał. Wraz z nim powróciła niepewność.
         Odrzucił ręcznik w kąt i zaczął się ubierać. Nie rozumiał, jak może nie posiadać wspomnień
a wiedzieć, do czego służy ręcznik czy stół. Kim on był do cholery?! Mężczyzna zakrywając kolejne części ciała poczuł gniew i nienawiść. Nie znalazł skarpetek, tylko starą, zużytą parę tenisówek. Je też powąchał. Co za smród! — pomyślał, przykładając podeszwę do nosa. Niezadowolony założył najpierw pierwszą, a potem drugą tenisówkę i zasznurował je.
         Ponownie wrócił do teraźniejszości. Z oddala, za pasem drzew usłyszał wyraźnie odgłos sa-
mochodów. Musiał zbliżać się do drogi. Odczuwając radość z tego powodu przyśpieszył kroku. Oby tylko zmierzał w dobrym kierunku.
         Taką samą miał nadzieję, kiedy rozglądał się po tajemniczym, zaciemnionym pomieszczeniu, które było świadkiem jego narodzin. W powietrzu unosił się nieznany mu zapach. Najprawdopodobniej była to mieszanka różnych chemikaliów. W każdym razie doskonale zapamiętał, jak wyrzucał zawartość szuflady, spodziewając się, że znajdzie tam jakieś informacje, co do swojej osoby. Przeszukał wszystko, ale nie znalazł zupełnie nic. Żadnych danych o sobie ani o swoim stwórcy.
         Co do stwórcy podjął już decyzję. Jeśli znajdzie jego lub ją, to już postara się poznać całą prawdę. W końcu ludzie nie przychodzą na świat w kapsułach w pełni rozwinięci. Tego był pewny. Pozna całą prawdę, nawet, jeśli będzie musiał ją wydusić siłą. Z takim postanowieniem opuścił swój „dom”, wychodząc przez właz, który znalazł na końcu tunelu. Zlękniony nowym widokiem skierował się do pobliskiego lasu. I biegł nieprzerwanie, aż dotarł do pierwszych domów usytuowanych tuż za jego końcem. Zaświecone żarówki i lampy przykuły uwagę uciekiniera. I tak poruszał się w ich sąsiedztwie, starając się nie stracić kontaktu z ludzkimi siedliskami.
         Tutaj skończył śledzić swoje dotychczasowe wspomnienia. Musiał przyznać szczerze przed samym sobą, że niewiele tego było. Ale jak na osobnika oddychającego samodzielnie dopiero od dwóch godzin, radził sobie zadziwiająco dobrze. Pokrzepił się myślą, że może uda się mu odzyskać swoją utraconą tożsamość i wróci do starego, normalnego życia. Jego niewiedza dotycząca jego samego nie miała już nad nim władzy. Jedyne, czego pragnął to poznać siebie i swoją przeszłość. I tylko to utrzymywało go przy życiu. Nic więcej.
         Po raz pierwszy się uśmiechnął. Wyraźnie usłyszał przejeżdżające samochody. Powodowały one szybsze bicie jego serca. Wspiął się na małe wzniesienie. Na górze zobaczył drogę znajdującą się kilkadziesiąt metrów przed nim. Widział doskonale poruszające się światełka pojazdów, zmierzające w dwóch kierunkach. Przyszła pora złapać jakiś środek transportu.
         Zbiegł podekscytowany po wzniesieniu, pragnąc jak najszybciej dobiec do drogi. Biegł teraz tracąc od czasu do czasu równowagę, chwiejąc się i potykając po nierównym terenie. I pomyśleć, że jeszcze dwie godziny temu miał on problemy z chodzeniem! Ten mężczyzna jeszcze niczego tak nie pożądał! Przebierał, zatem szybko nogami zmniejszając błyskawicznie dystans między nim, a trasą szybkiego ruchu. Wydobył z siebie wszystkie siły, nie zwalniając tempa aż do skraju jezdni.
         Złapał się za klatkę piersiową, gdy tylko tam dotarł. W płucach czuł ból z wysiłku. Bolały go również wszystkie mięśnie. Jeszcze tak szybko nie biegał. Może jestem sportowcem? — przeszło mu przez myśl, kiedy ujrzał zbliżające się reflektory. Należały one do półciężarówki. Nie zastanawiając się ani chwili wybiegł na środek, machając energicznie rękami w powietrzu pokazując, żeby się zatrzymać. Kierowca nie miał wyjścia i nacisnął hamulce, witając spoconego i zmęczonego mężczyznę trąbieniem klaksonu.
         Dla zwykłego człowieka ten dźwięk wywoływał zazwyczaj negatywną reakcję, ale on poczuł nieukrywaną ulgę. Dla niego był to niezbity dowód, że inni go widzą i że jest prawdziwym człowiekiem. Podbiegł do przednich drzwi od strony pasażera i zastukał w szybę. Kierowca opuścił ją wyraźnie niezadowolony.
         — Czego?
         — Czy może mnie pan podwieźć do najbliższego miasta? — zapytał ledwo przełykając ślinę. Jeszcze nigdy nie rozmawiał z drugim człowiekiem.
         — Masz jaja chłopcze wybiegać tak po ciemku przed jadącym samochodem. Szukasz śmierci?
         — Wręcz przeciwnie. Zabłądziłem i nie wiem, gdzie jestem. Pomoże mi pan?
         Gruby, łysy mężczyzna po pięćdziesiątce spojrzał podejrzliwie na autostopowicza. Wyglądał, jakby dopiero, co wstał z łóżka. A do tego te ubrania…
         — Chłopie? Czy ty się chcesz przeziębić! — krzyknął na widok bluzy, którą miał na sobie. — Mamy początek listopada!
         Ten spojrzał na siebie, po czym podniósł głowę i wzruszył tylko ramionami. Postanowił mówić prawdę.
         — Mam tylko to.
         Kierowca o nic już więcej nie pytał. Odtworzył drzwi i zaprosił go do środka.
         — Wsiadaj pan.
         — Bardzo dziękuję.
         Osobnik z kapsuły usiadł na sąsiednim fotelu, zamykając za sobą drzwi. Jak miło było wreszcie siedzieć na czymś miękkim i wygodnym. Jego wybawiciel wrzucił pierwszy bieg i półciężarówka ruszyła. Za nimi, z tyłu inni kierowcy trąbili zawzięcie z dezaprobaty.
         — Przecież jadę! — zirytował się starszy mężczyzna spoglądając w boczne lusterko.
         Przez chwilę nikt się nie odzywał. Autostopowicz był nieco onieśmielony obecnością drugiej osoby. Niezręczną ciszę przerwał właściciel pojazdu.
         — Dokąd chcesz jechać?
         — A dokąd pan jedzie?
         — Do Wrocławia.
         Pasażer nic nie odpowiedział, wsłuchując się w samego siebie. Nie słyszał w głowie żadnego brzęczenia, czy też tajemniczego głosu nakazującego mu zawrócić. Kierujący nie dostawszy odpowiedzi ponowił pytanie.
         — Panie? Dokąd pan jedzie? Bo dalej niż do Wrocławia pana nie zawiozę.
         Człowiek, do którego skierowane było to pytanie uśmiechnął się tylko, patrząc na towarzysza podróży. Uznając to za dobry znak odpowiedział:
         — Wrocław. Jadę do Wrocławia.



         Tylko on i Bóg zdawali sobie sprawę, jak w tej chwili pękała mu głowa. Wczoraj znowu za dużo wypił, ale miał ku temu specjalną okazję. Może nareszcie zejdzie się ze swoją żoną. Po tych wszystkich latach znowu pojawiła się nadzieja. I pewnie cieszyłby się z tego powodu, gdyby mógł tylko jakoś zastopować kaca. Mężczyzna leżał teraz we własnym łóżku. Obudziły go promienie słońca wpadające przez odsłonięte okno. Zalewały one całą sypialnię, a jego samego raziły w oczy.
         — Hestia! Zasłoń kotary! — rozkazał zakrywając głowę poduszką.
         — Odmawiam. Jest już dwunasta rano. Najwyższa pora wstawać, nie uważasz? — odpowiedział kobiecy głos wydobywający się z głośników wbudowanych w całym domu.
         — Jesteś tylko systemem komputerowym. To mój apartament! Rób, co mówię!
         — Jestem Sztuczną Inteligencją zaprogramowaną do opieki nad tym miejscem. Poza tym nie należy ono do ciebie tylko do Wydziału.
         Głupia SI! Nie może robić, co chce nawet we własnym mieszkaniu! Co za paranoja! Mając dalej przymknięte powieki zwrócił się do Hestii:
         — Mam nienormowany czas pracy. A teraz zasłoń kotary! Obudzisz Iwonę!
         — Iwonę? Czy masz na myśli swoją byłą żonę?
         — Tak.
         — Jesteśmy tutaj sami. Tylko ty i twoja opiekunka ogniska domowego.
         — Co takiego?! — wykrzyknął, zrywając się. Miejsce, gdzie wczoraj leżała jego była żona było teraz puste. — Cholera!
         — Obudziłeś się Piotrze. To dobrze.
         — Moja żabcia…
         — Twoja eks… żabcia wyszła z samego rana.
         — Czemu? — zapytał zdruzgotany, próbując rozjaśnić myśli i przypomnieć sobie wczorajszy wieczór.
         — Spójrz na podłogę, a zrozumiesz.
         Wyjrzał za kraniec łóżka. Na podłodze leżały trzy butelki po czerwonym winie i trzy po Martini, jeśli dobrze kojarzył.
         — Sam to wszystko wypiłem?
         — Dziwię się, że twój kac sam ci tego nie podpowiedział. Część wypiła Iwona, ale ona wiedziała, kiedy przestać. W przeciwieństwie do ciebie oczywiście.
         — Niech to! — krzyknął Piotr i rzucił się z powrotem na pościel. — Czemu jej nie powstrzymałaś?
         Z głośnika Hestia odezwała się, udając zdziwienie:
         — Powstrzymać ją? To raczej ciebie należało powstrzymać!
         — To, czemu mnie nie powstrzymałaś?!
         — Zrobiłabym to, ale kilkanaście godzin temu kazałeś mi przejść w stan czuwania. Nie chciałeś żebym widziała to i owo.
         — Cholera!
         — Powinieneś mi bardziej zaufać.
         — I mam pozwolić, żeby jakiś komputer wtrącał się w moje prywatne życie? Nie, dziękuję!
         — Po pierwsze jestem zaawansowanym systemem operacyjnym. Be ze mnie nie otworzysz w tym domu nawet drzwi. Po drugie nikt, nawet ja nie mogłabym sobie tak zrujnować życia, jak ty to właśnie zrobiłeś. Pod warunkiem, że byłabym żywym człowiekiem naturalnie.
         — Och, daruj sobie!
         Piotr usiadł na skraju łóżka. Co by nie powiedziała, miała rację. Chyba żaden człowiek nie mógłby bardziej rozpieprzyć swojego życia, jak on to właśnie zrobił.
         — Mówiła coś, jak wychodziła?
         — Z nagrań, które zarejestrowałam, wnioskuję, że nie była zadowolona. Mówiła, że ma dość twojego pijaństwa i braku odpowiedzialności. Stwierdziła też, że zmarnowała przy tobie swoje najlepsze lata życia.
         Pracownik Wydziału spuścił głowę, patrząc niemrawo w podłogę. Chyba teraz naprawdę zawalił. Wątpił, że dostanie jeszcze jedną szansę.
         — Idę po butelkę — oznajmił, zakładając kapcie. — Kotary mają być zasłonięte, jak wrócę.
         — Co ty zamierzasz zrobić Piotrze? — odezwała się groźnym głosem Hestia.
         — Jak to, co? Zamierzam się znowu upić!
         — Piotrze Nowicki! Zabraniam ci!
         — Możesz mi naskoczyć.
         Podreptał do kuchni. Pamiętał, że w lodówce miał jeszcze parę piw. Złapał za uchwyt, ale lodówka pozostała zamknięta.
         — Hestia! Nie mam nastroju na żarty! Otwórz lodówkę!
         — Odmawiam.
         — Otwieraj!
         — Możesz mi naskoczyć.
         Kiedy na świecie powstawały pierwsze komputery, chyba nikt nie mógł przypuszczać, że w dalekiej przyszłości ich posiadacze nie będą mogli przez nie otworzyć nawet własnej lodówki!
         — Kto tutaj jest człowiekiem, a kto głupią, sztuczną plątaniną kabli do cholery?
         — Ty jesteś człowiekiem, a ja głupią plątaniną kabli — przyznała spokojnie Hestia. — Dlatego nie dostaniesz piwa.
         Piotr przestał ciągnąć za uchwyt. Podszedł do zlewu i odkręcił wodę. Następnie wziął szklankę z górnej szafki i napełnij ją. Zakręcił kurek i zaczął pić spragniony zimną kranówę. Pił tak łapczywie, że połowa zawartości spływała mu po brodzie.
         — Dobrze, dobrze. Pójdę sobie do baru! Tam twoja despotyczna władza nie sięga!
         — Wątpię, że tam pójdziesz.
         — A to, czemu? — spytał teraz wyraźnie rozłoszczony Nowicki. — Nie zamierzasz mnie wypuścić z mojego własnego mieszkania?
         — Nie zamierzam cię zatrzymywać.
         — To dobrze! — odpowiedział, odstawiając szkło. — Idę się ubrać!
         Wrócił z powrotem do sypialni. Minął leżące butelki i otworzył szafę. Tutaj Hestia nigdy nie zawodziła. Od lewej wisiały ubrania służbowe, na środku na wyjścia, a na samym końcu ubrania na zwykłe dni. Wybrał gotowy zestaw i rzucił na łóżko. Już miał iść do łazienki, kiedy strażniczka ładu i porządku ponownie dała o sobie znać.
         — Wiem, że jesteś na mnie zły. Nie pierwszy raz zresztą, ale musze cię uświadomić, że wybrałeś zły zestaw.
         — Czemu?
         Na takie uwagi człowiek zamieszkujący ten dom był całkowicie obojętny. Hestia praktycznie zawsze kwestionowała jego gust. Momentami naprawdę bardziej zachowywała się jak prawdziwa kobieta niż system komputerowy.
         — Tylko nie mów mi, że źle dobrałem kolory. Masz przygotowywać ubrania tak jak ci każę.
         — Nie o to chodzi.
         — A o co?
         — Wybrałeś zły zestaw. Zamiast na zwykłe dni weź lepiej ubrania służbowe.
         Chwycił ręcznik, ale po sekundzie rzucił nim o podłogę. Jaki mieli dzisiaj dzień? No tak, oczywiście; poniedziałek! Obudził się z bólem kipiącym w jego głowie niczym wulkan. W dodatku najważniejsza osoba w jego marnym życiu zapewne na dobre go zostawiła, a żeby tego było mało to jeszcze czekała go robota. Kwestę zbuntowanej SI działającą mu zazwyczaj na nerwy postanowił pominąć.
         — Wydział?
         — A któż inny skarbie.
         Nowicki schylił się po ręcznik. Miał serdecznie dosyć swojego trybu życia i pracy. To przez nie wszystko zaczęło się psuć.
         — Proszę, nie pocieszaj mnie. W końcu tak jakby ty też pracujesz dla Wydziału.
         Hestia przemówiła tym razem słodkim i przyjaznym głosem:
         — Na razie pracuję dla ciebie kotku. Wydział jest właścicielem mieszkania, samochodu no i reszty dóbr, które posiadasz.
         — Czyli nie mam nic własnego. Po dziesięciu latach służby niczego się nie dorobiłem, poza stresem i alkoholizmem.
         — Każdy jest panem swojego losu. Nie zapominaj o tym.
         Mężczyzna pracujący od dziesięciu lat dla tajemniczego Wydziału przeszedł w tym czasie do łazienki. Wlazł do kabiny.
         — Hestia, woda! — na tą komendę z góry zaczął lecieć na niego gorący strumień. — Nie mówiłabyś tego, gdybyś widziała to, co ja.
         — Dobrze wiesz, że nigdy nie rozmawiasz ze mną o swojej pracy. A przecież możesz to zrobić, jeśli tylko chcesz. Wysłucham cię.
         Stojąc pod natryskiem człowiek o imieniu Piotr Nowicki mógłby wszystko z siebie wyrzucić, gdyby tylko chciał, ale nie chciał tego zrobić z tego prostego powodu, że Hestia nie oddychała, nie jadła i nie chodziła. Domem zajmowała się świetnie, ale nie była istotą organiczną. Poza tym skarżyć się własnemu komputerowi? A cholera wie, do czego ona była podpięta! Inaczej sprawa miała się z jego byłą żoną. Tyle razy chciał się jej zwierzyć, ale nie mógł, ponieważ obejmowała go ścisła tajemnica. Spłukał z siebie mydło i szampon z włosów. Następnie wytarł się dokładnie ręcznikiem.
         — Ile mam czasu? — zapytał goląc się.
         — Godzinę. Zdążysz spokojnie.
         — Jeszcze tego by brakowało, żebym się spóźnił.
         Po dwudziestu minutach był już gotowy. Z nocnej szafki wyjął służbowy pistolet i kaburę. Obejrzał dokładnie broń przy dziennym świetle. Czarna, wypolerowana lufa lśniła czekając nie-cierpliwie, aż znowu zostanie użyta. Piotr nie pamiętał już ile razy z niego strzelał. Mimo pracy, jaką wykonywał nigdy nikogo nie zabił. Nigdy nie pozbawił życia żadnego z nich…
         Założył kaburę i schował w niej niebezpieczne narzędzie. Czując jego ciężar przy żebrach przeszedł do przedpokoju. Za nim opuścił mieszkanie przejrzał się jeszcze raz dokładnie w lustrze. Spoglądał w odbiciu na swoją ogoloną twarz. Miał trzydzieści trzy lata, a wciąż wyglądał bardziej jak młodzieniec niż dorosły, poważny mężczyzna. Aż dziw, że mimo prawie ciągłego upojenia alkoholowego prezentował się tak dobrze. Tylko te zmęczone, smutne oczy, którymi obserwował świat potwierdzały, że widział nimi niejedno podczas służby.
         — No, jestem gotowy — oświadczył wysoki blondyn, odchodząc od lustra. — I jak wyglądam?
         — Wyglądasz świetnie! — z komplementowała go Hestia. — Idziesz do pracy, czy na podryw?
         Piotr uśmiechnął się lekko pod nosem.
         — Hestio, to był żart?
         — Tak. Posiadam liczną bazę kawałów, żartów i komplementów na każdą okazje. Jak chcesz to mogę cię rozśmieszyć do łez.
         — Może później. Kiedy nadawałem ci imię Hestia, nie wiedziałem, że domowe systemy mogą mieć poczucie humoru.
         — Równie dobrze mogłeś mnie nazwać Westą, ale nie robi mi to różnicy. Ja, jako Sztuczna Inteligencja nie rozumiem tylko po dziś dzień faktu, dlaczego nazwałeś mnie imieniem greckiej bogini, a każesz mi posługiwać się głosem Marilyn Monroe. Gdzie tu powiązanie?
         — To proste. Ponieważ miała seksowny głos.
         — Naprawdę? — zdziwiła się SI.
         — Tak, naprawdę. Hestio?
         — Słucham?
         — Co by się z tobą stało, gdybym nie wrócił?
         — Najprawdopodobniej zamieszkałby tu twój zastępca, a ja przybrałabym nowe imię wedle woli nowego pana. Wy ludzie macie śmieszną tendencję do nadawania imion wszystkiemu, co się da. A czemu pytasz?
         — Tak sobie myślę…        
         — O czym?
         Mała kamerka zamontowana przy ścianie zrobiła zbliżenie. Wytwór ludzkiej technologii nie mogło najwyraźniej nadążyć za tokiem myślenia żywej osoby.
         — Że gdybym nie wrócił to zasługujesz na lepszego lokatora niż ja. Jakiegoś gościa, który będzie ci sprawiał mniej problemów.
         — Piotrze, zaczynasz mnie lekko niepokoić…
         Piotr poprawił płaszcz, zastanawiając się teraz na poważnie, czy jego dalsza egzystencja ma jeszcze jakiś sens. Odwrócił się w stronę kamery.
         — Powiem to szczerze, jeden jedyny raz. Momentami wkurzasz mnie niemiłosiernie, ale i tak jesteś najlepszą Sztuczną Inteligencją, jaką miałem.
         — To był komplement? — zainteresowała się wirtualna Marilyn Monroe.
         — Chciałabyś — odpowiedział gospodarz, nachylając się do jednego z głośników.
         — Tak! To był komplement! — wykrzyknęła uradowana Hestia w każdym pomieszczeniu. — Nareszcie!
         — Skończyłaś?
         Zauważając u niego lekkie zirytowanie SI natychmiast umilkła.
         — No, tak lepiej.
         Nowicki otworzył drzwi i wyszedł na zaciemnioną klatkę schodową. Za nim zamknął je za sobą, zwrócił się do niej:
         — Hestio.
         — Tak?
         — Cieszę, że jesteś Sztuczną Inteligencją, a nie prawdziwą kobietą.
         — A ja cieszę się, że nie muszę cię oglądać dwadzieścia cztery godziny na dobę.
         Mężczyzna rzucił jeszcze na odchodne.
         — Jesteśmy kwita.
         — Idź już! — ponagliła go Hestia. — Bo się spóźnisz!
         Pięć kondygnacji niżej, w podziemnym parkingu stał jego środek lokomocji w postaci no-wiutkiego jaguara. W towarzystwie innych luksusowych i drogich marek samochodów zaparkowanych obok nie robił już takiego wrażenia, jak na ulicy. Właściciel wyjął z kieszeni płaszcza kluczyki i szykował się właśnie do otworzenia zamka, kiedy się zawahał. Zerknął przez przyciemniane szyby. Eleganckie obicia, tapicerka wykonana z najlepszych materiałów, jak i sportowe fotele kusiły starannym wykończeniem.  Jednak on nie zamierzał wsiadać do środka. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze ponad pół godziny. Postanowił się przejść, robiąc sobie mały spacer, dzięki czemu ominie go stanie w długich korkach. Zresztą, tak jak powiedziała mu przed chwilą Hestia: sportowa bryka zresztą jego majątku nie należała do niego, tylko do pracodawcy. Równie dobrze mógł chodzić na golasa — stwierdził patrząc na krawat i śnieżnobiałą koszulę. Pokonał cały parking i wyszedł przez główny wjazd, machając ręką zdziwionemu nieco strażnikowi.
         Znalazł się na ruchliwej ulicy. Na dworze było zimno, co zmuszało nieprzyzwyczajonych warszawiaków do cieplejszego ubierania się. Ci w czapkach na głowach i z szalikami owiniętymi wokół szyj mijali go, spiesząc się za swoimi sprawami. Od czasu do czasu, jakaś kobieta lub dziewczyna przechodząc obok zerkała na niego z zainteresowaniem. Może i on zwróciłby na niektóre przedstawicielki płci pięknej uwagę, gdyby ubrane były w mniej zakrywające ciało stroje. Mieli niestety późną jesień, więc panie musiały obejść się smakiem. Piotr Nowicki z pozoru wyglądał na przystojnego, bogatego bankiera, który mógł odczuwać, co najwyżej znużenie od prowadzenia wystawnego i nudnego trybu życia. I tak odbierali go mijający ludzie, z zazdrością spoglądając na drogi zegarek czy płaszcz.
         Prawda była jednak zgoła inna. Cenę za sukces w jego mniemaniu można było zapłacić na różne sposoby. Lojalnością wobec szefa lub organizacji, pięknym domem w górach i pełnym kontem w banku, ale nigdy, przenigdy niewolno nikomu kazać zapłacić za sukces swoją moralnością! Dlatego nie żałował ani apartamentu ani samochodu. Żałował za to, że dziesięć lat temu, jako młody człowiek dał się omamić wizją lepszego i wygodniejszego życia. I przystał na złożoną propozycję uznając, że natrafił na idealną okazję. Rachunek, jaki mu wystawiono okazał się jednak za wysoki.
        Cała droga minęła mu na zastanawianiu się jak potoczyłoby się jego życie, gdyby odrzucił dawną propozycję. Zanim się spostrzegł, znalazł się przed murem, za którym stał wysoki niepozorny budynek, jakich w Warszawie wiele. To tu znajdowała się siedziba Agencji i poszczególnych Wydziałów. Mężczyzna po trzydziestce poczuł w środku chłód, jakby ktoś zatapiał w nim sztylet wykonany z lodu. Jad, którym był pokryty rozprzestrzeniał się w jego organizmie niczym zaraza. Nowicki wciąż nie pozbył się bólu głowy, a myśl o powrocie do pracy tylko je potęgowało. Nie mając wyboru zbliżył się niechętnie do dwóch mężczyzn strzegących bramy. Zameldował się i przyłożył prawą dłoń do konsoli. Tożsamość została potwierdzona i dwaj funkcjonariusze przepuścili go, nakazując otworzyć bramę. Piotr przechodząc przez nią patrzył się na zamontowane na górze kamery śledzące każdy jego ruch.
         Odczuwając odruchy wymiotne pokonał schody i wkroczył do siedziby Polskiej Agencji Wywiadowczej. Przestronny hol przywitał go ciepłem, które przyjąłby z wdzięcznością gdyby znajdował się w innym miejscu. Pozdrawiał znajomych mu pracowników, kierując się na ostatnie piętro, gdzie mieścił się Wydział, dla którego pracował. Wsiadł do windy i wcisnął odpowiedni guzik. Podłoga zadrżała pod jego stopami, a Nowicki pragnął, żeby się zepsuła. Żal mu było zmarnowanej szansy i miał nadzieję, że nie będzie zmuszony rozmawiać z własnym przełożonym.
         Nadzieja rozwiała się szybciej niż wiatr zamiatał pożółkłe liście na zewnątrz. Jak tylko opuścił windę i zasiadł za swoim biurkiem podeszła do niego jedna z pracownic Wydziału i rzuciła krótko:
         — Szef chce cię widzieć.
         — Zaraz przyjdę — odpowiedział, próbując zyskać na czasie.
         — Chce cię widzieć teraz!
         Piotr posłał gniewne spojrzenie kobiecie i wstał, zostawiając mebel ponownie w spokoju. Nie lubił się z nim rozstawać, ponieważ na dnie ostatniej szuflady trzymał w tajemnicy przed wszystkimi zdjęcie byłej żony. Z tego powodu lubił swoje stanowisko pracy. Często, gdy pozostawał tutaj do późna w nocy, pisząc zaległe raporty wyjmował owe zdjęcie i patrzył na uśmiechniętą dziewczynę, którą kiedyś poślubił. Rozpamiętując przeżyte razem z nią chwile Nowicki pogrążał się w rozpaczy. Najczęściej rozdrapując dawne rany wracał pijany do domu ponownie odkładając obowiązki na później, powodując przy tym gniew i irytację Hestii. Dotychczasowe błędy niczego go nie nauczyły, a na domiar złego musiał „przywitać się” ze swoim szefem. Idąc jak na ścięcie zastanawiał się, jak zostanie powitany. Wątpił, żeby było ono przyjazne. Stanął naprzeciwko drzwi i zapukał w nie niepewnie.
         — Wejść — usłyszał chropowaty głos po drugiej stronie.
         Agent specjalny Piotr Nowicki przekręcił klamkę i wszedł do gabinetu. Czuł się zażenowany, a przecież notorycznie narażał własne zdrowie i bezpieczeństwo. Jednak człowiek o siwych włosach siedzący za dużym, masywnym biurkiem był nie tylko szefem Wydziału, ale również jego byłym… teściem. Dowódca całej sekcji, a prywatnie ojciec Iwony zwrócił się do Piotra oficjalnym, wyniosłym tonem:
         — Siadaj. Masz robotę.
         Młodszy mężczyzna zrobił, co mu kazano.
         — O co chodzi? — spytał.
         — Dzisiaj około południa nasi ludzie odkryli niezarejestrowaną komorę klonującą niedaleko Wrocławia. Niestety, kiedy przybyli była ona pusta. To znaczy, że czyjś wyhodowany klon jest teraz właśnie na wolności. Twoim zadaniem jest go oczywiście złapać. Natychmiast udajesz się do Wrocławia.
         Pracownik rządowej Agencji, a w przeszłości zięć poruszył się niespokojnie w fotelu.  
         — Skąd ta pewność, że jego celem jest Wrocław?
         — Klon niezbyt umiejętnie zaciera za sobą ślady, chociaż nie znamy jego tożsamości.
         Piotr zdziwił się, słysząc taką odpowiedź.
         — Jak mam śledzić kogoś, kiedy nic o nim nie wiem? Przecież odkryliśmy komorę. Powinniśmy znaleźć w miejscu klonowania jakieś odciski palców albo próbki DNA.
         — Sęk w tym, że nic nie znaleźliśmy. Miejsce przed naszym przybyciem zostało dokładnie wyczyszczone. Nic nie mamy.
         — To interesujące. Ktoś chciał, żebyśmy odnaleźli aparaturę, ale nic poza tym.
         — Właśnie, dlatego natychmiast tam jedziesz. Potrzebuję do tej sprawy najlepszego agenta.
         — Zrozumiano! Natychmiast wyruszam!
         Nowicki podniósł się i zamierzał się pożegnać, ale jego szef zatrzymał go ruchem ręki.
         — Jeszcze jedno — zwrócił się do niego — Powiedziałem, że potrzebuję do tego zadania najlepszego agenta, ale nie człowieka. Iwona powiedziała mi, jak się skończyło wasze wczorajsze spotkanie.
         Piotr przełknął głośno ślinę. A jednak wszystko staremu powiedziała. Ojciec jego byłej żony utkwił w nim swój wzrok pełny gniewu i pogardy.
         — Pracujesz dla mnie a to znaczy, że pracujesz dla państwa. Góra jest z ciebie zadowolona, więc nie mogę nic ci zrobić, czego żałuję, ale teraz zwracam się do ciebie prywatnie, jako ojciec Iwony i twój dawny teść.
         — Mogę to wyjaśnić — zaczął powoli podwładny, ale przełożony natychmiast mu przerwał.
         — Milcz! Nie chcę słuchać twoich głupich i żałosnych wymówek! Dość się ich już przez te dziesięć lat wysłuchałem!
         — Rozumiem…
         — Chcę żebyś zostawił moją córkę w spokoju. Iwona dała mi jasno do zrozumienia, że nie chce mieć już z tobą nic wspólnego. A ja podzielam jej opinię!
         Piotr Nowicki stał w bezruchu, wysłuchując tego wszystkiego. Mógł go teraz wyzywać i opluwać do woli, a dla niego nie miało to już żadnego znaczenia.  Jego świat legł właśnie w gruzach.
         — Krótko mówiąc masz się od niej trzymać z daleka! Rozumiesz?
         — Tak. Doskonale rozumiem.
         — Więc do roboty!
        Nic dodać nic ująć — pomyślał, kiedy zamykał za sobą drzwi. Spojrzał na kolegów z pracy, którzy słysząc wcześniejsze krzyki z gabinetu teraz gapili się na niego. Jak jeden mąż patrzyli, jak wraca z powrotem do siebie w celu zabrania potrzebnych mu przedmiotów. Tylko jedna osoba nie zwróciła na to uwagi. Do zszokowanego i załamanego Piotra, siedzącego przy biurku podszedł jedyny prawdziwy przyjaciel, jakiego miał.
         — Znów zebrałeś opieprz od starego?
         Nowicki uniósł w górę swoje piwne oczy i spojrzał na przyjaciela. Przed nim stał Marek Bartosiewicz — jedyny człowiek, którego darzył zaufaniem i szacunkiem w tym wielkim przybytku miłości i wyrozumiałości. Teraz Marek spoglądał trochę zaniepokojony na Nowickiego, wycierając jednocześnie zaplamioną koszulę papierowym ręcznikiem.
         — A tobie, co się stało? — spytał Piotr, gdy zauważył rozległą brązową plamę na jej powierzchni.
         — To nic takiego — stwierdził Marek jeszcze mocniej pracując ręcznikiem. — Dopiero, co wróciłem z akcji.
         — I jak było?
         — Ty nawet nie wiesz, jakie masz szczęście pracując samemu.    
         — Kolejny żółtodziób?
         — Żeby tylko! — odpowiedział Bartosiewicz, wyrzucając ręcznik do kosza. — Podobno przysyłają tu najlepszych ludzi, a w ciągu dwóch miesięcy zdążyłem oblać już trzech. Dwie godziny temu zabrałem na akcję ostatniego. Mieliśmy złapać klona pierwszej kategorii. Rutynowa procedura. Przygwoździliśmy kopię na dachu jednego z biurowców. 
         — No i?
         — Wyobraź sobie, że mój nowy partner, który notabene w przeszłości pracował, jako nego-cjator w policji rozpoczął tą swoją żałosną gadkę, jakby miał przed sobą jakiegoś przestraszo-nego gówniarza, który ukradł z głupoty paczkę cukierków, a nie klona człowieka. I uświadomił ludzka kopię wierzącą święcie, że jest oryginałem, że tak nie jest. Facet nagle zrozumiał, kim tak naprawdę jest i popadł w obłęd.
         Mężczyzna słuchając relacji kolegi zmarszczył brwi. Miał dość własnych problemów, ale on sam nieraz przeżywał podobne chwile. Znał doskonale procedurę. Pod żadnym pozorem nie wolno było klona wyprowadzić z przekonania, że nie jest prawdziwym człowiekiem. Tak należało postępować z klonami pierwszej kategorii. Odnaleźć obiekt i jak najszybciej go obezwładnić. Najlepiej na odległość i bez zbędnego gadania. Nigdy nie miałeś pewności, jaka bomba umysłowa mogła znajdować się w jego głowie.
         — I jak to się skończyło?
         — A jak to mogło się skończyć? Oszalały klon podbiegł do mojego nic niespodziewającego się partnera, który podszedł w międzyczasie za blisko i wyrwał mu broń, po czym przystawił ją sobie do skroni. Jedne głośne bum i ludzki mózg obryzgał go całego. Nie zdążyłem nawet zareagować.
         — A ta plama? — zapytał Piotr, wskazując na nią palcem. Marek machnął zrezygnowany ręką.
         — To pozostałość po śniadaniu mojego dawnego już współpracownika. Kiedy było już po wszystkim, koleś zwrócił całą zawartość na moją koszulę. Gdybym wiedział, że jest taki miękki to nie próbowałbym go ocucić. Teraz zaś facet będący policyjnym negocjatorem będzie przez trzy następne miesiące pod opieką naszego psychologa. Co za ironia.
         — Ty to masz fuchę — skwitował z lekkim sarkazmem w głosie Nowicki. — Mam teraz zadanie, więc muszę się zbierać. Pogadamy później…
         — Mogę cię odprowadzić? Mam już wolne. Jest coś, o czym chciałem z tobą pogadać w cztery oczy.
         — Jasne. Chodźmy — powiedział Piotr, wyjmując z ramki zdjęcie swojej byłej.
         — Co tam masz? — zagadnął go Bartosiewicz, zerkając mu przez ramię.
         — Nic takiego. Lepiej chodźmy.
         Opuścili razem Agencję. Jego przyjaciel słysząc, że ten nie miał samochodu zaproponował podwiezienie. Jak tylko obaj wsiedli do środka, Marek wyjął ze schowka małe, czarne urządzenie
i postawił je na desce rozdzielczej.
         — Co ty robisz? — spytał Piotr, widząc zachowanie kolegi.
         — Cicho! — Marek mówiąc to przyłożył palec do ust. — Zaraz zrozumiesz.
         Elektryczny silnik zaczął pracować, jak tylko kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce. Marek cofnął do tyłu, po czym obrócił energicznie kierownicą i ruszył przed siebie wprost do bramy, pragnąc jak najszybciej stąd wyjechać.
         — Dokąd cię zawieść. Do mieszkania? — zapytał, jakby nigdy nic jego przyjaciel.
         — Na Dworzec Centralny. Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Uprzedzam z góry, że ja też mam kiepski dzień.
         — Nie denerwuj się.
         Służbowe audi wyjechało na ulicę, dołączając do innych uczestników ruchu. Agent Marek Bartosiewicz uznawszy, że odjechali już dość daleko postanowił przejść do rzeczy.
         — Przepraszam cię za te środki bezpieczeństwa.  
         Pasażer na drugim siedzeniu nie zdziwił się ani trochę. Zbyt długo siedział w tym interesie, żeby nie rozpoznać aparatury zagłuszającej. Gapił się za to monotonnie w potok ludzi wylewający się bezwładnie z biur, sklepów i szkół.
         — Gdzie masz podsłuch? — spytał, spoglądając na grupkę cywilów zgromadzoną na przy-stanku autobusowym.
         — Jeszcze nie wiem. Ale na razie jesteśmy bezpieczni.
         — To może wyjaśnisz mi w końcu, o co tu chodzi?
         — Nasz Wydział siedzi w gównie po same uszy.
         Piotr parsknął głośno.
         — Dopiero teraz to zauważyłeś?
         — Nie żartuj sobie ze mnie! Tu chodzi o coś naprawdę poważnego!
         Mina mężczyzny prowadzącego samochód wyglądała groźnie i niebezpiecznie zarazem. Nowicki znał ten wyraz twarzy. Jego przyjaciel podczas służby widział podobne dantejskie sceny jak on, o ile nie gorsze. To właśnie Marek Bartosiewicz był pierwszym i jedynym do tej pory partnerem, jakiego miał.  Pracowali razem przez cztery lata, zanim nie zostali rozdzieleni.
         — Dobra, przepraszam. Mów.
         — Pamiętasz nasze ostatnie wspólne zadanie?
         Piotr przeniósł spojrzenie z szyby na kierowcę. Dlaczego pytał się go o sprawę, która okazała się ich ostatnią? I to w dodatku teraz?
         — Oczywiście, że ją pamiętam. To przez nią nas rozdzielili.
         — Wtedy, sześć lat temu, już po zamknięciu śledztwa jeszcze raz poszedłem odwiedzić tego chłopca w szpitalu.
         Piotra Nowickiego — człowieka, który od dekady uganiał się za genetycznymi podróbkami ludzi przeszły ciarki. Tamta historia sprawiła, że już doszczętnie stracił wiarę w drugiego człowieka i w samego siebie. To w tamtym okresie, nie potrafiąc zatrzymać krzyków w swojej głowie oddał się zupełnie w ramiona alkoholizmu. Sześć lat temu on i Bartosiewicz zostali przydzieleni do normalnego zdawało się śledztwa. Wydział do Spraw Klonów i Nielegalnego Powielania Ludzi skierowało ich obu, doświadczonych już agentów do wytropienia i zamknięcia tajemniczej organizacji dążącej do skopiowania ludzkiego kodu genetycznego. Po tygodniach śledztwa natrafili wreszcie na ślad. Podając się za parę naukowców wniknęli oni do organizacji pod pozorem chęci podzielenia się swoimi badaniami. Udając bardziej dwóch oszalałych geniuszy niż naukowców z prawdziwego zdarzenia udało im się dojść na samą górę. Po długiej i mozolnej pracy pod przykrywką zostali oni przedstawieni przywódcom organizacji. I tutaj obaj przeżyli szok. Osobami kierującymi podziemną grupą nie okazali się groźni, opętani przez demony szaleńcy, czy też zmagający się z własnymi chorobami profesorowie, pragnący poprzez swoją pracę zbawić świat. Okazało się, bowiem nimi być pewne niepozorne małżeństwo w wieku emerytalnym. Dwoje starych ludzi, będących właścicielami wielkiej firmy farmaceutycznej pragnęło wskrzesić swojego zmarłego syna, który stracił życie dawno temu w wypadku samochodowym. Po zdemaskowaniu obojga Piotr i Marek ujawnili swoją tożsamość. Niestety okazało się, że prace nad klonem były już tak zaawansowane, że przed aresztowaniem matka chłopca pokazała im sklonowane ciało jej syna. Obok zaś leżał zamrożony oryginał. Wystarczyło tylko tchnąć w kopię życie, a nastoletni chłopiec powróci do świata żywych.
         Wierni jak zawsze przepisom nie zamierzali do tego dopuścić. Małżeństwo zwierzyło się im z rodzinnej tragedii i opowiedziało jak od momentu śmiertelnego wypadku pracowali nad procesem klonowania wydając na nią fortunę. Wszystko po to, żeby ich ukochany syn powrócił do nich. Kobieta wraz z mężem błagała ich na kolanach, aby pozwolili im obudzić klona. Kierowało nimi nie pragnienie władzy, ale zwykła rodzicielska miłość. Ich żal, ból i cierpienie sprawiło, że dwójka agentów odstawiła etykę zawodową i zawierzyła własnym uczuciom. Ignorując sumienie i zdrowy głos rozsądku on i jego przyjaciel popełnili największy błąd w swoim życiu. Zabawili się w Boga. Pod warunkiem, że oboje rodziców ujawni całą listę współpracowników, włączyli aparaturę i ożywili chłopca. Niczym Dr Frankenstein przywołali z zaświatów młodego człowieka, który otworzył zamknięte do tej pory powieki. I do dzisiaj Piotr nie potrafił wyjaśnić samemu sobie to, co wtedy zobaczył. Chłopiec witany okrzykami i płaczem rodziców usiadł na stole. Obejmowany i całowany przez uszczęśliwionych rodziców zwrócił się do niego. Zadał mu tylko jedno, proste pytanie: Dlaczego?
         Po dziś dzień drżały mu ręce, jak tylko wspominał tamtą chwilę. Pamiętał doskonale każdy szczegół twarzy chłopca. Oczy jak u trupa. Skóra barwą przypominającą popiół, bez najmniejszego chociażby śladu życia. Spojrzenie pozbawione emocji spoczęło wtedy na nim, przenikając go na wylot. Tamtego mrocznego wieczora wiedzieli już we dwóch, że popełnili błąd. Matka i ojciec dziecka zapewniali ich, że postąpili słusznie, ale oni pragnęli się tylko z stamtąd wynieść. Piotrowi przeszło przez myśl, czy może nie zastrzelić chłopaka, ale nie potrafił popełnić morderstwa. Zresztą wcale nie musiał. Nastolatek, mimo, że oddychał tak naprawdę od dawna już nie żył. Z klonowali tylko ciało. Ku przerażeniu rodziców, którzy podarowali lekkomyślnie swojemu dziecku kolejną szansę, chłopiec zaczął miotać się w straszliwych i niekontrolowanych konwulsjach. Rzucając się na wszystkie strony dziecko oszalało. Z jego ust zaczęła wydobywać się piana, a na skórze pojawiły się guzy. Nie wiadomo, czy był to wynik błędu naukowego, czy też sprawka szatana, ale niezbitym faktem było, że chłopca już na tym świecie nie było.
         Zabrano go do specjalistycznego wojskowego szpitala, gdzie próbowano zbadać ten niesamowity fenomen. Piotr mógł się tylko domyślać, co dalej mogło się z nim stać. Najprawdopodobniej przeprowadzono na nim badania i testy. Możliwe też, że odprawiono nad nim egzorcyzmy, ale to nie miało już najmniejszego znaczenia. Nie dla niego. Ich decyzja nie uszła uwadze Agencji. Kazano im napisać wyczerpujący raport. Zostali również we dwóch przesłuchani. Przeprowadzono w ich sprawie dochodzenie, ale ku jego zdziwieniu nie zostali wyrzuceni.  Zapewne uznano, że są zbyt cenni dla Wydziału. Wpisanie do akt nie było żadną karą. Jedyne konsekwencje, jakie na nich spadły była decyzja szefa gabinetu, nakazująca natychmiast obu rozdzielić. Jak argumentowano zrobiono to dla ich osobistego dobra.
         Od tamtej pory Piotr pracował sam. Sam prowadził również śledztwa podczas służby oraz sam pozostawał poza nią. Iwona odeszła po roku, mając już dość zachowania swojego męża. Piotr w kółko pił. I to dużo. Czasami, kiedy brał wolne, mógł przez siedem dni i nocy chodzić pijany. Znajomy barman oglądając jego ekscesy żartował, że na świecie nie ma takiego alkoholu, który zdołałby go powalić. Mimo stężenia procentów nie stracił zdrowia ani pracy. Nie udało się mu też zagłuszyć własnego sumienia.  Żaden drink, czy wódka nie potrafiła tego zrobić. Do kościoła nie chodził, więc z tej drogi nie skorzystał. Za każdym razem, jak tylko wybudzał się z odurzenia uświadamiał sobie, że z własnej głupoty okradł chłopca z najcenniejszej rzeczy, jaką mógł posiadać każdy człowiek: z duszy.
         Pokonując kolejne skrzyżowania Piotr przypomniał sobie tamtą historię. Przez te wszystkie lata starał się jak najmocniej wyprzeć ją z podświadomości a jednak siedzący obok niego człowiek nagle, bez uprzedzenia wyciągnął to na wierzch.
         — Odwiedziłeś go? I mówisz mi to dopiero teraz?
         — Wysłuchaj mnie. Jak się pewnie domyślasz zrobiłem to nielegalnie i bez wiedzy przełożonych. Ale wtedy… wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Musiałem się dowiedzieć, co się z nim dalej dzieje.
         — Kontynuuj.
         — Przeniknąłem do szpitala i widziałem…
         — Co widziałeś?
         Bartosiewicz sprawiał wrażenie, jakby miał problemy z mówieniem. Dodał pedał gazu i mijał kolejne samochody niczym tyczki. Piotr wiedząc, że nie biorą udziału w żadnym wyścigu postanowił go nieco przyhamować.
         — Zwolnij trochę!
         — Miałem nadzieję go jeszcze spotkać, przeprosić… — Marek mówił dalej, nie zwracając na niego uwagi. — Ale zamiast tego zobaczyłem, jaki spotkał go los!
         Po czym wcisnął bez ostrzeżenia hamulec, powodując pisk opon. Samochód zatrzymał się tuż przed przejściem dla pieszych.
         — Co go spotkało? — zadał pytanie lekko podminowany Piotr, widząc przechodzącą rodzinę na pasach. — Wykrztuś to z siebie!
         Marek spojrzał na Nowickiego ukazując łzy.
         — Oni… go pokroili! Widziałem na własne oczy!
         — Że co?! — zdumiał się Piotr.
         — Masz problemy ze słuchem? Przecież mówię! Pokroili go na drobne kawałeczki!
         Zapadła długa cisza. Słychać było tylko pracę silnika. Pracownikowi Wydziału, agentowi z dziesięcioletnim stażem zaschło w ustach. Przez cały dzień, jak tylko wstał miał nieodpartą ochotę sięgnąć po butelkę. W tej chwili zaś pragnienie zamieniło się w pożądanie. Musiał się napić i to szybko!
         — Więc mówisz… że pocięli go od tak? — wykrztusił wreszcie jakieś dwie przecznice dalej. Bartosiewicz nie odzywał się, skupiwszy się na prowadzeniu. — I przez ten cały czas trzymałeś to w tajemnicy przede mną?
         — Od tego się zaczęło. Od lat prowadzę własne śledztwo. Zbierałem dowody. Fałszowałem raporty z akcji, a oryginały zabierałem do domu. Udało się mi również nawiązać kontakt z pewną kobietą pracującą w Ministerstwie Zdrowia.
         — Kim ona jest?
         — Nie mogę ci powiedzieć. Dzięki niej do tej pory nie wpadłem. Jej pomoc jest nieoceniona. Ukrywa się pod pseudonimem Hekate.
         — Powiedz mi, zatem, czym zajmuje się nasz Wydział, jeśli nie łapaniem klonów?
         — Teoretycznie chwytamy każdego nielegalnie skopiowanego człowieka, ale nie po to, żeby nie dopuścić do ich niebezpiecznego rozprzestrzeniania się. Łapiemy je, ponieważ tak naprawdę nasz Wydział nie zajmuje się ich zwalczaniem, tylko eliminowaniem konkurencji.
         — Poczekaj chwilę. Zwalczanie konkurencji? Jakiej konkurencji?!
         — To proste. Obaj byliśmy świadomi, że babramy się w gównie, ale o nic nie pytaliśmy. Im mniej wiedzieliśmy tym lepiej. My nie służymy ojczyźnie, Piotrek.
         — Więc komu?
         — Pewnej grupie ludzi, która zarabia na tym krocie. Sklonowane zwykłe, niepozorne i przeciętne osobniki likwidujemy. Bardziej unikatowe, jak na przykład tamten chłopiec trafiają na stół i stają się obiektem strasznych eksperymentów. Wszystko po to, żeby ludzie, dla których pracujemy zyskali przewagę nad resztą i zdominowali rynek.
         — Jaki rynek? O czym ty mówisz?!
         — Jeszcze nie rozumiesz? Klonowanie to dochodowy interes! Tak dochodowy, że niektórzy zrobią wszystko, żeby na nim zaistnieć! Po to stworzono nasz Wydział. Rodzice tego nieszczęsnego chłopaka byli właścicielami firmy farmaceutycznej, która pewnie by dzisiaj przodowała w procesie klonowania. To my, nieświadomie we dwóch rozbiliśmy ją od środka. Pozbyliśmy się konkurencji!
         Nowickiemu zaczęło ciemnieć przed oczami. Od słuchania tych rewelacji miał zawroty głowy.
         — Kto pociąga za sznurki?
         — Politycy, biznesmeni oraz paru naukowców i wojskowych. Mieszanka z diabła rodem.
         W międzyczasie dojechali do Dworca Centralnego. Obskurny i zaniedbany budynek straszył już z daleka swoim wyglądem. Marek zwolnił, szukając jakiegoś wolnego miejsca do parkowania.
         — Odważny jesteś — powiedział, nie kryjąc podziwu Nowicki. — Grałeś swojego, a tym-czasem szpiegowałeś cały Wydział i Agencję. Daleko zaszedłeś, ale nie boisz się, że w końcu cię złapią?
         — Pytasz się człowieka, który ma żonę i córkę. Ryzykuję życiem swoim i moich bliskich. Ale robię to też dla nich. Nie powiedziałem ci jeszcze jednego
         Człowiek siedzący obok zastanawiał się, czego jeszcze mu nie powiedział samozwańczy szpieg.
         — Aż boję się zapytać.
         — Za rok o tej porze Sejm uchwali ustawę legalizującą klonowanie w całym kraju. Podobnie postąpią w Stanach i całej Unii. Każdy, kogo na to będzie stać będzie mógł wejść do kliniki i zażyczyć sobie swojego własnego klona, jakby kupował zabawkę w sklepie.
         — Jesteś pewny?
         — Hekate przesłała mi kopię rządowych dokumentów. Już nad nią pracują.
         Piotr Nowicki nie zamierzał się kryć, co o tym wszystkim myśli.
         — Musimy ich powstrzymać! Wyobraź tylko to sobie! Jakaś paniusia z bogatego domu będzie prowadziła się po ulicy z własnym sobowtórem, trzymając ją jak na smyczy. Cholera!
         — Wiem stary — odpowiedział smutno Marek, kiedy parkował wóz wciskając się w wąską wnękę między dwoma samochodami. — Dlatego chciałem prosić cię o twoją pomoc. Tylko tobie mogę zaufać. Do tej pory nic ci nie mówiłem, ponieważ sam miałeś kłopoty z żoną i z…
          — I z alkoholem? To chciałeś powiedzieć, prawda?
          — Tak.
         — I miałeś rację. Byłbym kiepskim sprzymierzeńcem — słysząc to Marek opuścił brodę. — Twoja sprawa zmieniła trochę moje plany, ale pomogę ci.
         Były partner Nowickiego ożywił się natychmiast i poklepał go po ramieniu.
         — Dzięki, stary.
         — Nie ma sprawy. Wiem, że ty też byś mi pomógł. Musisz tylko poczekać, jak wrócę z Wrocławia.
          — Mam złe przeczucia, co do tego wyjazdu.                
          — Czemu?
          — Sam nie wiem. Ta sprawa jest… jakaś dziwna.
          — A powiedz mi, jaka sprawa w naszej pracy nie byłaby dziwna? Łapanie ludzi, którzy w ciągu doby z zarodków zamieniają się w dorosłych mężczyzn i kobiety nie można raczej nazwać normalnym zajęciem. — odpowiedział Piotr, wysiadając z samochodu. — Dzięki za podwiezienie.
         Ciche trzaśnięcie i Bartosiewicz został sam. Odprowadził wzrokiem Nowickiego spieszącego się na pociąg. Uruchomił ponownie silnik i powiedział sam do siebie:
         — Masz rację, przyjacielu.
         Przeciskając się między anonimowymi ludźmi, Piotr dobiegł na czas na peron i pokazał pracownikowi kolei służbową legitymację. Dzięki niej agenci mogli poruszać się bez przeszkód po całym kraju. Mogli korzystać też z każdego środka transportu, mogąc w nagłych wypadkach zajmować miejsca zarezerwowane przez zwykłych pasażerów. I wszystko zgodnie z prawem. Dość niespotykany luksus biorąc pod uwagę, że tak naprawdę łamał on prawo non stop. Będąc już pewnym, w której drużynie gra zajął on duży, wygodny przedział i wyciągnął mały osobisty komputer. Włączył go, chcąc nagrać wiadomość. Nagrywając ją wyjął zdjęcie żony, patrząc przy okazji na jej piękne i łagodne oblicze. Miał przed sobą długą podróż. Miną trzy godziny zanim dotrze do Wrocławia.



         Kroczył niepewnie w mocno zużytych tenisówkach. Było strasznie zimno nawet w biały dzień, a on błąkał się po ulicach od rana. Jego żołądek domagał się posiłku, ale nie miał pieniędzy, więc przystawał tylko czasami na moment zwabiony zapachami wydobywającymi się z restauracji i sklepów. Nie zatrzymywał się jednak nigdzie na dłużej, bojąc się reakcji innych ludzi. Serce biło mu z trwogi. Czuł się, jak porzucony, bezpański pies i zdał sobie sprawę, że zasilił właśnie liczne grono bezdomnych w tym mieście.
         Samo miasto go urzekło. Wrocław okazał się nie tyle piękny, co wręcz intrygujący. Starając się nie myśleć o jedzeniu, przyglądał się zabytkowej zabudowie starego rynku i licznym mostom okalających stolicę Śląska ze wszystkich stron. Za pięknymi kilkusetletnimi kamienicami w oddali majaczyły sylwetki wielkich biurowców. Mężczyzna bez domu zachwycił się ich widokiem. Cóż za piękne połączenie historii i nowoczesnej architektury. W chodzeniu bez celu przeszkadzały mu niestety liczne patrole policji. Nie raz zauważając charakterystyczne niebieskie kurtki, chował się gdzieś w zaułkach. Czasami, unikając tak umundurowanych funkcjonariuszy zastanawiał się, czy nie lepszym wyjściem byłoby podejście do nich i poproszenie o pomoc, ale jego radar nakazywał mu trzymać się od policji z daleka. Postępując wedle woli tajemniczego głosu, człowiek z komory unikał stróży prawa jak ognia.
         Nie wiedząc, co dalej począć, szedł po prostu przed siebie. Wszyscy bez wyjątku: mężczyźni, ich żony i dzieci schodzili mu z drogi rozstępując się na boki, niczym Morze Czerwone. Samotny przechodził z jednego miejsca w drugie, spoglądając przerażonym wzrokiem na mijających go mieszkańców. Zdawał sobie sprawę, że inne istoty omijają go na kilometr, tak jakby był nosicielem jakieś groźnej, zakaźnej choroby. Mimo faktu, że wszystko, co żywe uciekało od niego na drugą stronę ulicy, nie czuł się urażony. Onieśmielony widokiem tylu ludzi, a zapewne także jego rodaków on sam mimo niepewności i strachu czuł w pewnym sensie radość. Sam nie potrafił sobie tego dokładnie wytłumaczyć. Nie wiedział nic o swoim życiu, ale poza ubraniami nie różnił się niczym od pozostałych. Zatem uznał, że ma prawo do oddychania i mówienia. Chodził w kółko mając nadzieję, że jego wewnętrzny, podarowany przez kogoś głos da o sobie w końcu znać i zaprowadzi go do miejsca, którego szukał.
         Krocząc między zabudowaniami, znalazł wreszcie wolny kąt pod dziurawym prowizo-rycznym daszkiem, który zapewne kiedyś było częścią stoiska. Usiadł po turecku i schował ręce pod przemoczoną koszulę. Zdrętwiałe, zmarznięte kończyny nie chciały się ogrzać, przylegając do jego wychudzonego ciała. Za sobą znalazł kawałek folii i mimo obrzydzenia okrył się nią. Siedział tak spoglądając na szare, zachmurzone niebo.
         Pozostawiony samemu sobie zamyślił się nad sensem swojej dalszej obecności na tym prze-
pełnionym nienawiścią świecie. Wczoraj uciekł z miejsca narodzin i autostopem dojechał tutaj, do Wrocławia. Zaś, od kiedy tu dotarł stał się nikim. Czego on się spodziewał? Przecież nic się nie zmieniło. Czy naprawdę się łudził, że, jak tylko się znajdzie w tym mieście to wszystko zmieni się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Nie spotkał jednak żadnej wróżki pragnącej spełnić jego życzenia. Marzył o kawałku ciepłego kąta, czegoś do jedzenia. Ale przecież nie o to tak naprawdę chodziło. Przecież ten człowiek nie miał żadnej tożsamości! Brak imienia, nazwiska, aktu urodzenia czy adresu zamieszkania. Nadal nie wiedział, kim był.
         Zaczął płakać gorzkimi łzami. Co ja takiego zrobiłem, że tak mnie pokarano? — zadawał sobie pytanie, spoglądając na własne buty. I czy on miał w ogóle jeszcze jakieś szanse? Zaczęły nachodzić go wątpliwości.  Jednak gdzieś w głębi serca obok rosnącej rezygnacji i strachu tliła się mała iskierka nadziei i nie chciała za nic zgasnąć. Mimo brutalnej rzeczywistości, z którą przyszło mu się zmierzyć w pojedynkę, pewna część jego prawdziwego „ja” nie chciała się poddać.
         Ocierając zabrudzonym rękawem łzy z bladych policzków, zauważył leżącą na udzie chusteczkę. Nie wiedząc, skąd się wzięła podniósł wzrok.
         — To dla pana — zwróciła się do niego mała dziewczynka w wieku około dziesięciu lat.
         — Dziękuję — odpowiedział zaskoczony.
         — Dlaczego pan płacze?
         Dziewczynka przyglądała się siedzącemu mężczyźnie z wyraźną ciekawością, mrugając, co rusz swoimi rzęsami. Uśmiechała się, trzymając w ręku różdżkę wykonaną z plastiku.
         — Ja… płaczę, ponieważ nie wiem, gdzie mieszkam.
         Człowieka bez rodowodu przykuł widok różdżki. Rozpalona wczoraj iskierka zamieniła się tlący się ogień.
         — Powiedz mi, skąd masz tą różdżkę?
         — To prezent.
         — Od kogo?
         — Od mamy — odpowiedziała wesoło dziewczynka, machając kobiecie rozmawiającej z kimś w oddali.
         — To miłe.
         — A pan nie ma mamy? — zainteresowała się jego mała rozmówczyni. Kobieta będąca matką dziesięciolatki ruszyła pośpiesznie w ich kierunku.
         — Ja… nie wiem…
         — Aga!
         Kobieta spiesząc ku nim wołała ją po imieniu.
         — Aga, chodź tutaj!
         Panienka z różdżką trzymaną mocno w prawej dłoni odbiegła od niego, pozdrawiając go na pożegnanie.
         — Przepraszam. Mamusia mnie woła. Do widzenia.
         I tak szybko, jak się pojawiła tak szybko zniknęła.
         — Do widzenia…
         Został ponownie sam. Wróżka, co? Przytomna część umysłu ożywiła się nagle, przeganiając mroczny i opuszczony fragment jego osobowości. Podniósł się i zaczął rozglądać się wokół siebie. Myślał teraz, w którym kierunku iść. Zdecydował się udać w górę ulicy. Poza nim nikogo nie było. Schował do kieszeni podarunek i znowu ruszył w nieznane. Każda ulica, każdy dom i każdy człowiek, z którym rozmawiał stawało się częścią jego życia, tworząc nowe wspomnienia, które przeżył on sam. Nie żadne wgrane, czy skopiowane, tylko te prawdziwe, naturalne…
         Momentami bał się, że nie jest człowiekiem, ale czymś o wiele gorszym. Obawiał się, że odpowiedź na to pytanie może okazać się dla niego zbyt trudna. Miał nadzieję, że jest on mimo wszystko człowiekiem, którego jakiś szaleniec okradł z jego własnego życia. Otoczony wszech-obecną samotnością i brakiem zainteresowania zauważył na końcu drogi wysoki, podłużny budynek zakończony na górze strzelistym dachem i wieżą.
         — Kościół.
         Rzekł głośno, widząc krzyż. Zaciekawił się, czy jest wierzącym czy nie. Wokół niego nie było żywej duszy, jak gdyby wszyscy na świecie poumierali. Najprawdopodobniej w tej chwili nie odbywała się żadna msza. W środku mógłby się trochę ogrzać, ale wyglądał jak obdarciuch. A jeśli go wygonią?
          Ustał przed schodami. Bijąc się z myślami, czy wejść, czy dać sobie spokój patrzył na szerokie drzwi. Połówka z nich była otwarta, tak jakby zapraszała go do środka. Odczuwając dziwną pokusę przemógł się w końcu i wspiął się po schodach. Czuł się jak bezwstydnik i grzesznik przekraczając próg tego świętego miejsca. Jakim prawem tu wchodził, przecież to nie przytułek! 
         Opuszczając kruchtę i wchodząc do głównej nawy kościoła, zobaczył na wprost prezbiterium z ołtarzem i z amboną znajdującą się po lewej stronie. Uklęknął, nie mając pojęcia jak powinien się zachować. Przeżegnał się i ponownie wstał. Następnie wszedł w najbliższy rząd ławek i usiadł. Nie śmiał podchodzić bliżej. Odkręcił się najpierw w lewo, potem w prawo. Dopiero teraz dostrzegł dwa rzędy dalej starszą kobietę, pogrążoną w modlitwie.   
         Widząc ją zrobiło się mu głupio. Znowu ukląkł, starając się przypomnieć sobie pacierz. Sklejał nieskładnie zdania w jedną modlitwę, wyraźnie improwizując. Po paru minutach kobieta skończywszy, podniosła się i skierowała się ku wyjściu.
         Przechodząc obok niego zatrzymała się nagle. On — przestraszony i pełen wstydu z powodu swojego wyglądu, schował głowę w dłoniach udając, że zmawia kolejną modlitwę. Starsza pani chciała najwyraźniej coś powiedzieć, patrząc na niego z widoczną dezaprobatą, ale nie zrobiła tego, tylko wciągnęła powietrze w usta i wyszła. Mężczyzna zastanawiał się, dlaczego to zrobiła i spojrzał za siebie. Z bocznej nawy wyłonił się człowiek ubrany w czarną sutannę. Odnalazłszy powód dziwnego zachowania nieznajomej i on zamierzał pośpiesznie wyjść. Przeżegnał się szybko, chcąc opuścić kościół jak najprędzej. Bojąc się, że zostanie potępiony wyprostował się i zmierzał ku otwartej połówce drzwi, kiedy duchowny zatrzymał go ręką.
         — Proszę, zaczekaj.
         Na te słowa zastygł w bezruchu. Źle by było, gdyby teraz uciekł. Nie wiedział, czego ma się spodziewać.
         — Ja chciałem się tylko ogrzać, to znaczy pomodlić — zaczął się tłumaczyć. — To wszystko.
         — Nie bój się. Nikt cię nie wygania. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz.
         — Ja nie wiem, czy mogę.
         Ksiądz przechylił głowę, spoglądając na jego nieogoloną twarz. Splótł ręce i rzekł.
         — Gdzie mieszkasz?
         — Szczerze mówiąc to nie mam pojęcia. Ja przepraszam… Pójdę sobie.
         — Zaczekaj.
         Ledwo zdążył zrobić krok na przód, a kapłan najwyraźniej dalej chciał kontynuować swoje przesłuchanie.
         — Nie chcę kłopotów!
         Ksiądz podszedł bliżej i wskazał otwartą dłonią na ołtarz.
         — Nie krzycz synu. Jesteś w kościele. I nikt nie sprawi ci kłopotu. Uwierz mi. Chcę ci pomóc.
         Od ponad dnia błąkający się mężczyzna wzdrygnął się. Po raz pierwszy ktoś zaproponował mu swoją pomoc. Zobaczył przed sobą wyciągnięte ręce. Spoczęły one na jego ramionach.
         — Uklęknij ze mną i pomódlmy się.
         A więc o taką pomoc mu chodziło. Nieznajomy wątpił, żeby modlitwa w czymś tu pomogła. Ale jeśli dzięki temu będzie mógł jeszcze trochę posiedzieć w cieple, to, czemu nie. Osoba duchowna zaprowadziła go do pierwszego rzędu ławek i tam uklękli. Obaj zwrócili swojej intencje do Boga. On prosił o wiedzę, która rozrzedzi mgłę tajemnicy, otaczającą go ze wszystkich stron.  Tylko mógł zgadywać, o co modlił się człowiek w sutannie. Ten zrobił znak krzyża, wciąż będąc na kolanach i zapytał ściszonym głosem:
         — Więc nie wiesz, gdzie mieszkasz?
         — Nie.
         — A jak masz na imię?
         — Tego też nie wiem proszę księdza.
         Ksiądz pochylił wyraźnie głowę przed ołtarzem. Był starszy od niego. Duchowny miał włosy przyprószone lekką siwizną i okulary osadzone na długim, haczykowatym nosie.
         — Powiedz mi szczerze. Ale to szczerze. Jesteś bezdomnym?
         — Chyba…— dodał niepewnie również chyląc głowę.
         — Skąd pochodzisz?
         — Ja…
         — Tego też nie wiesz?
         — Nie, ja po prostu… obudziłem się wczoraj.
         No to po takiej odpowiedzi to na pewno go przegoni teraz na cztery wiatry. Zapewne uznał go za jakiegoś ćpuna albo chorego umysłowo.
         — Wierzę ci. Chodź ze mną.
         Wytwór maszyny spojrzało zaskoczone na duszpasterza. Tego się nie spodziewał. Czując znowu zbierające się łzy, objął ku własnemu zdziwieniu czarny rękaw będący elementem stroju duchownego i zaczął dziękować.
         — Dziękuję! Dziękuję!
         — Nie dziękuj — odpowiedział nieco skrępowany ksiądz. — Po prostu chodź. Porozmawiamy.
         Podążając zanim opuścili duży, pusty kościół i przeszli przez plac. Z tyłu stał mały, zbudowany w starym stylu domek, który, jak podejrzewał pełniło rolę plebanii. Jak tylko tam weszli, ksiądz zaprowadził go do pokoju gościnnego, a sam pomknął do kuchni. Po chwili na tacy przyniósł mu talerz zupy i chleb.
         — Proszę, jedz.
         Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Boże, ale on był głodny! Chwycił kromkę chleba i łyżkę, po czym zaczął jeść. Opróżnił zawartość talerza z prędkością błyskawicy. Jego darczyńca doniósł w międzyczasie filiżankę herbaty i śmiejąc się, ruszył z powrotem do kuchni po dokładkę. Kiedy i ona znalazła się w żołądku gościa, ksiądz wyjął z szafki stertę ubrań i wręczył mu je.
         — Proszę, weź je.
         — Nie mogę.
         — Nie krępuj się. To są ubrania, które miałem oddać ubogim i potrzebującym. A ty jesteś potrzebujący, więc proszę, weź je. Nalegam.
         — Ja nie wiem, co powiedzieć…
         — Nie musisz nic mówić. Na korytarzu, po prawej stronie jest łazienka. Idź wziąć kąpiel. A ja w międzyczasie poszukam jakąś parę butów i skarpetki. Kurtka też się znajdzie.
         Kiedy pięć minut później odkręcił ciepłą wodę i wszedł do wanny, od razu poczuł nieukrywaną ulgę. Czuł się trochę, jakby znowu znalazł się w zbiorniku. Mając pełny brzuch uświadomił sobie, że jadł on pierwszy raz w życiu. Kąpał się powoli, nie spiesząc się. Założywszy potem ubrania, które osobiście wybrał, wyszedł na bosaka z powrotem na korytarz. Z kuchni dobiegały jakieś ożywione głosy. Jeden znał. Należał on od księdza. Drugiego należącego do kobiety już nie.
         — Znowu następnego ksiądz przygarnął?
         — Cicho! Jeszcze cię usłyszy!
         — Nie może ksiądz im wciąż pomagać! Oni nie są ludźmi!
         Człowiek, który w ostatnich chwilach zaznał tyle szczęścia i dobroci zamarł. Podszedł na palcach bliżej, chcąc usłyszeć więcej.
         — A co, jeśli się dowiedzą? — spytał z ożywieniem kobiecy głos.
         — Do tego czasu sobie pójdzie.
         — Proszę księdza. Księdza obowiązkiem jest niesienie ludziom Słowa Bożego.
         Teraz zza drzwi odezwał się ksiądz. Krzyczał:
         — Moim obowiązkiem jest pomaganie ludziom! Na wszelkie możliwe sposoby!
         — No właśnie! Ludziom! A nie tym…
         Gruba kobieta o rudych włosach stanęła zaskoczona, otwierając ze złości drzwi. Przed nią stał wysoki mężczyzna na temat, którego toczyła się ich kłótnia.
         — Marto, idź do siebie — rozkazał jej ksiądz i poprosił go do siebie. — Zapraszam cię do pokoju. Wszystko ci wyjaśnię.
         — Ja myślę!
         Nie potrafił ukryć zdenerwowania. Marta minęła go przerażona i poszła zostawiając ich samych. Jak tylko on i duszpasterz znaleźli się w pomieszczeniu, nieznajomy krzyknął z miejsca.
         — Ty wiesz, kim jestem!
         — To nie tak. Nie wiem, kim jesteś. Tak jakby…
         — Czemu mi pomogłeś? — zadał mu pytanie. Wystarczyła tylko chwila, żeby zaufanie przerodziło się w podejrzliwość.
         — Ponieważ jej potrzebowałeś. Pomogłem już paru takim osobom, jak ty.
         — Czekaj!
         Takich jak on? Mężczyzna bez skarpetek na nogach zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Łapał się, co chwilę za głowę wyrywając włosy. Ksiądz i gospodarz domu usiadł w międzyczasie na wersalce i przyglądał się mu z niepokojem.
         — Słyszałem wyraźnie, jak ta kobieta mówiła, że tacy jak ja nie są ludźmi. Co chciała przez to powiedzieć?
         — Proszę, usiądź.
         — Nie zmieniaj tematu księżulku!
         —Usiądź! Proszę!
         Pełny obaw i najczarniejszych myśli usłuchał w końcu i posadził swoje pośladki na krześle. Jak tylko to zrobił sługa Kościoła powiedział pojednawczym tonem.
         — Wybacz mi. Wybacz mi, że nie powiedziałem ci tego od razu.
         Ksiądz uważnie dobierał słowa, pomału przygotowując go na poznanie prawdy.  Opowiedział mu o wcześniejszych spotkaniach z podobnymi ludźmi, jak on. Wyjaśnił jak udzielał im pomocy i schronienia. Powiedział też, że domyśla się, w jaki sposób przyszedł na świat. Jego gość słuchał tego wszystkiego z otwartymi ustami.
         — Masz rację. Obudziłem się w jakimś opuszczonym pomieszczeniu bez żadnych wspo-mnień.
         — Tak. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Za każdym razem, kiedy to mówię, każdy z was reaguję na tą wiadomość inaczej. A mi mówienie tego przychodzi, coraz trudniej.
         — Więc wiesz, kim jestem!
         Istota siedząca naprzeciwko księdza była cała podekscytowana, nie mogąc usiedzieć na miejscu z wrażenia. Ksiądz zaś złożył ręce jak do modlitwy.
         — Posłuchaj mnie synu. To, co teraz ci powiem będzie dla ciebie bardzo trudne, ale musisz mi obiecać, że zaakceptujesz prawdę, jaka by ona nie była.
         — Obiecuję.
         — Otóż… — zaczął z wolna. — Obudziłeś się w komorze, ponieważ nie jesteś człowiekiem. Jesteś klonem.
          Mężczyźnie, do którego skierowane były te słowa zaczęło szumieć w głowie. Jeszcze raz ujrzał zbiornik, ale tym razem od zewnątrz. W środku zaś widział samego siebie, zanurzonego w zielonej głębinie. Zobaczył, jak walczy o życie wychodząc na zewnątrz. Był też świadkiem, jak ubiera się i rozgląda nerwowo dookoła. Następnie zobaczył kolejne sceny z ostatnich dwóch dni. Tak. Te słowo, które przed chwilą usłyszał wyjaśniało wszystko. Dziwne, że wcześniej nie skojarzył wszystkich faktów. Przecież to takie oczywiste!
         — Ja czułem gdzieś w środku, że ze mną jest coś nie tak. Ale dlaczego sobie nie uświadomiłem tak oczywistej rzeczy? Jak mogłem nie uświadomić sobie…
         — Prawdy? — wpadł mu w słowo duchowny.
         — Tak.
         — To najprawdopodobniej sprawa programu.
         — Więc jestem maszyną? — przeraził się klon.
         — Nie, nie. Nie jesteś maszyną. Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić. Nie jestem naukowcem.
         — Zatem, teraz, gdy wiem kim jestem, a raczej kim nie jestem to co mam ze sobą zrobić?
         Jego rozmówca położył ręce na stole. Spojrzał na niego uśmiechając się przyjaźnie, jak do starego znajomego.
         — Musisz iść i poznać całą prawdę. To wszystko.
         — Zatem ksiądz mówi, że powinienem odnaleźć swój oryginał?
         Mężczyzna w sutannie znowu się uśmiechnął.
         — Jeśli czujesz, że to ci pomoże to tak. Ale pamiętaj, że pod żadnym pozorem nie wolno ci zrobić mu krzywdy, nawet gdyby okazał się być złym człowiekiem.
         — Rozumiem…
         — Potrzebujesz jeszcze czegoś?
         — Niech pomyślę. To dziwne, ale czuję się, jakbym uzyskał równowagę. Nie żebym się pogodził do końca z faktem, że zostałem przez kogoś wyhodowany, ale mimo wszystko uzyskałem wewnętrzny spokój.
         — Miło mi to słyszeć.
         — Muszę cię o coś spytać.
         — Pytaj.
         — Czy ja mam duszę?
         Ku jego zdziwieniu na to pytanie nie dostał na początku jasnej odpowiedzi, tylko śmiech wydobywający się z gardła księdza. Wstał on i podszedł do niego kładąc obie ręce na jego ramionach.
         — Wybacz, że się śmieję. To jest na pewno dla ciebie ważne, ale wszyscy, bez wyjątku zawsze zadajecie mi te same pytanie.
         — I co ksiądz zawsze odpowiada?
         — Według nauki Kościoła i naszej wiary, wy klony nie macie duszy. Przykro mi.
         Ludzka kopia spodziewała się takiej odpowiedzi. Zatem czekało go potępienie.
         — Zatem, jak umrę to trafię do piekła, tak?
         — Tego nie wiem. To, co teraz robi człowiek, mam na myśli klonowanie jest świętokradztwem i grzechem. A wy jesteście jej ofiarami. To nie wasza wina, że się zjawiliście na tym przepełnionym złem świecie. Ale doskonale wiem, że od teraz masz własną, wolną wolę i to od ciebie zależy, co zrobisz z własnym życiem. Nikt inny. I dam ci radę chłopcze. Lepiej przeżyć je czyniąc dobre uczynki niż złe. Możesz mi uwierzyć na słowo.
         — I tak zrobię.
         — Cieszy mnie to. Ludzie nie lubią już w dzisiejszych czasach słuchać naszego pseudo religijnego bełkotu.
         — Będę się zbierał.
         Dokończył się ubierać. Dostał jeszcze od swojego przyjaciela, jak sam kazał na siebie wołać ksiądz małą sumę pieniędzy. Zakładając na siebie kurtkę z kapturem odmówił, oburzony przyjęcia takiego prezentu.
         — Nie mogę ich wziąć!
         — Weź! Tobie bardziej się przydadzą.
         — Nie mogę! Jesteś księdzem!
         — Jestem przede wszystkim twoim przyjacielem!
         Widząc, że nie ma wyboru, wziął banknoty, które następnie schował do kieszeni spodni. Na dworze zaczęło się ściemniać. Wyszli przed plebanię.
         — Dziękuję za plecak — powiedział, zakładając go na plecy. Do środka wrzucił jeszcze parę ciuchów na zmianę.
         — Nie ma sprawy. On też ci się przyda. Nie mówiłem ci tego wcześniej, ale uważaj na siebie.
         — Elementy układanki zaczynają pomału trafiać na swoje miejsca. Będą mnie szukać.
         — Tak — odpowiedział z goryczą ksiądz. —Nie spoczną, dopóki cię nie złapią albo nie zabiją.
         Klon, żałosna imitacja człowieka i wytwór ludzkiej technologii nie bał się jednak. Zamierzał walczyć. Ze wszystkich sił. Teraz z kolei to on z uśmiechem na ustach zwrócił się do jedynego człowieka, którego szanował.
         — Za bardzo chcę żyć, żeby dać sobie je odebrać.
         — To właśnie chciałem usłyszeć. Może to cię zdziwi, ale ja wstąpiłem do seminarium z powodu kryzysu wiary.
         — Naprawdę? — zdziwił się klon.
         — Mówię poważnie. I dzięki temu znalazłem swoją drogę. I mam nadzieję, że ty też ją znajdziesz. W tej intencji modliłem się dzisiaj przy tobie w kościele.
         — Dziękuję.
         Podali sobie ręce.
         — Idź z Bogiem.
          Mężczyzna pożegnał duszpasterza, który stał się też jego przyjacielem i ruszył śmiało ku nieznanej przyszłości, która go czekała. Wiedząc już, kim lub czym tak naprawdę jest, szedł z mocnym postanowieniem walki o prawo do życia.



      
         Pola i łąki zlewały się w jeden, ciągły, rozmazany korowód różnych barw z domieszką szarości towarzyszącej mu, na co dzień. Piotr Nowicki jechał właśnie do Wrocławia. Nie miał czasu podziwiać krajobrazów, gapiąc się na okrągło w ekran mini laptopa. Tylko od czasu do czasu przenosił swój zmęczony wzrok na okno, chcąc sprawdzić, gdzie teraz jest. Mknący pocisk pod postacią pociągu zostawiał za sobą anonimowe miejscowości, o których zapomniał nawet Bóg. Piotr mógłby przysiąść, że w niektórych miejscach w tym kraju zatrzymał się czas.
         Sam pochodził z Trójmiasta, które utworzyło przez dziesięciolecia jedne wielkie nadmorskie, megalopolis. Przyzwyczajony do widoku żurawi, olbrzymich statków i ciągłych turystów z kraju i zza granicy nie odczuł wielkiej różnicy, kiedy przeprowadził się do stolicy.
         Warszawa pełniąca rolę głównego ośrodka przemysłowego, politycznego i kulturalnego wciąż wabiła duże ilości młodych ludzi, pragnących znaleźć pierwszą pracę. On również był jednym z nich. Nie mogąc znaleźć zatrudnienia w stoczniach, wstąpił wpierw do wojska. Porzucił je jednak szybko, gdy tylko poznał Iwonę. To ona za sprawą jej ojca znalazła mu lepszą posadę. Ukończył trudne szkolenie i został agentem. Okazał się nie tyle utalentowany, co zdolny. Dobra, chociaż momentami niebezpieczna praca przynosiła mu spore pieniądze, pozwalając na wygodne życie w luksusie. W międzyczasie zakochany do szaleństwa w swojej dziewczynie wziął ślub, wierząc, że złapał Pana Boga za nogi.
         Za sprawą zaznanej miłości i ciepła odstawił on kieliszek, nie chcąc stracić tego, co właśnie zdobył. Problemy z alkoholem miał on, bowiem wcześniej. Przy pomocy żony poradził sobie jednak z uzależnieniem. Ciesząc się, że nie musi mieszkać w jakieś strasznej dziurze i wykonywać jakiegoś poniżającego zajęcia mieszkał on w Warszawie i zarabiał na życie, trudniąc się z tropienia ludzkich klonów. Póki miał domniemane poparcie teściów i miłość Iwony robił to, do czego został wyszkolony. Wyszukiwał i chwytał we własne ręce genetyczne kopie i dostarczał je Wydziałowi. Nigdy nie zadawał żadnych pytań ani nie interesował się zbytnio losem swoich ofiar. Jak mu powiedziano, tak będzie dla niego lepiej i bezpieczniej. Na początku kariery Piotr poznał Bartosiewicza — starszego od siebie agenta. Od razu znaleźli oni ze sobą wspólny język. Wraz z nową znajomością wypełnił on ostatnią lukę. Świetna praca i piękny apartament, w którym czekała na niego zawsze młoda i atrakcyjna żona przynosiło mu dumę i satysfakcję. Miał wszystko, czego potrzebował do życia, czerpiąc z niego pełnymi garściami. Ale nic na tym świecie nie jest za darmo. Niebawem miał się o tym przekonać na własnej skórze.
         Praca stopniowo zaczęła dawać mu się we znaki. Ściganie klonów stawało się coraz trudniejsze, a na dodatek jego światopogląd został brutalnie zmieniony. Uczono ich wciąż nowych technik, jak lepiej i efektywniej wyłapywać sztucznych ich zdaniem ludzi. Polegały one nie tylko na poznawaniu obsługi nowych broni itp. Przede wszystkim uczono agentów, jak zadawać cierpienie. Jak złamać kopię człowieka tak, żeby nie zabić, ale wyciągnąć z niego potrzebne informacje. Tłumaczono personelowi, żeby kierowali się bezwzględnością: „Nie zawracajcie sobie głowy sumieniem” — powtarzano im na szkoleniach. „Klony nie są ludźmi, więc nie posiadają duszy, zatem można z nimi zrobić dosłownie wszystko.”
         Parę razy był świadkiem, jak klony dzieci i kobiet były uśmiercane na jego oczach. Wtedy zaczął wątpić w sens swojej pracy. I nie miało znaczenia, że sam nigdy nie pociągnął za spust. Całkowity przełom nastąpił w momencie, kiedy osobiście spróbował zagrać rolę Stwórcy. Wtedy wszystko ostatecznie się posypało, zmierzając stopniowo w stronę całkowitej destrukcji. Nie odstawiając butelki od ust walczył o odzyskanie, chociaż części swojej utraconej duszy. Może klon i nie był prawdziwym człowiekiem, ale przecież nawet zwierzęta traktowano lepiej. Sprawa kopiowania ludzkiego DNA była sukcesywnie wyciszana w mediach i w życiu publicznym. Ot, kolejny temat tabu. Gdyby społeczność dowiedziałaby się, że można od tak skopiować ludzkie ciało, zaczęłaby podejrzewać własnych sąsiadów i znajomych. Dzięki wyciszeniu sprawy świat mógł wciąż bawić się w klonowanie. Służyło ono do załatwienia swoich prywatnych spraw i interesów.
         Wciąż stukając w ekran opuszkami palców zbierał on informację na temat celu, którego szukał. Zgromadził listę bogatych i wpływowych osób mieszkających w stolicy Śląska. Klon zapewne miał za zadanie zdobyć tożsamość jednego człowieka znajdującego się na liście. Klonowanie było drogim i czasochłonnym zajęciem, dlatego tworzono je w określonym celu. Najczęściej zadaniem kopii było zajęcie miejsca oryginału. Pracownik Wydziału pamiętał dobrze jeden przypadek. Pewien ambitny polityk i lider partii za nic nie chciał zgodzić się przyjąć łapówki od wielkiej korporacji, blokując przy tym ważną dla lobby ustawę, zatem pobrano od niego materiał genetyczny. Przypadkowy kontakt fizyczny z nieznajomą kobietą w sklepie wystarczył, aby zdobyta próbka powędrowała do laboratorium. I tydzień później wyżej wymieniony polityk na konferencji, w obecności kamer ogłasza wszem i wobec, że zmienia on swoje zdanie, kierując się przy tym dobrem całego społeczeństwa, wywołując przy tym zdziwienie ekspertów i partyjnych kolegów. Tymczasem od tygodnia zimny trup prawdziwego człowieka leżał, gdzieś zakopany w lesie. Doskonale zapamiętał moment odkopania zwłok, kiedy on i reszta funkcjonariuszy dostała wyraźne instrukcje, że sprawa jest ściśle tajna. Działo się to przed rokiem i wtedy było mu to obojętne.
         Nowicki pracując nad materiałami poczuł nagłe ukłucie w klatce piersiowej. Złapał się za nią i wygiął się z bólu. Próbował złapać oddech, ale przychodziło mu to z trudem. Nigdy wcześniej nie miał czegoś podobnego. Ogarnęły go poty. Rozpiął guziki koszuli. Leżał teraz ledwo dysząc. Mimo cierpienia nadal miał ochotę się napić. W każdej chwili mógł wyjść i pójść się schlać, ale postanowił walczyć. Uświadomił sobie, że Marek miał rację. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju. Demoniczne upiory za sprawą popełnionych czynów rozszarpywały go od środka niczym sępy. Jego przyjaciel walczył w słusznej sprawie, a on obiecał mu pomóc, dlatego musiał poskromić w sobie rosnący głód i zignorować podszepty we własnej głowie. Przynajmniej na razie.
         Leżał przez jakiś czas rozmyślając. Przez ostatnie lata zachowywał się, niczym kat, przynosząc ze sobą męki i śmierć. Mógł się zasłaniać patriotyzmem, etyką zawodową, czy też chęcią chronienia prawdziwych istot przed tymi sztucznymi. Ale prawda była taka, że był on tak naprawdę chodzącą żywą maszyną, stworzoną do tropienia i chwytania niczemu niewinnych ludzi wyhodowanych przez człowieka. Postanowił podjąć się ostatniego wyzwania. Przyjął to zadanie, ponieważ chciał zniknąć. Dzisiaj stracił żonę — najważniejszą osobę w swoim życiu, dlatego zaczął zastanawiać się, czy nie najlepszym wyjściem byłoby…
         Z urządzenia leżącego na jego kolanach wydobyło się brzęczenie. Ktoś lub coś chciało się z nim skontaktować. Nie będąc dalej przy siłach połączył rozmowę.
         — Witaj. Na twoją skrzynkę przyszły dwie nowe wiadomości.
         Piotr usłyszał słodki głosik Marilyn Monroe. To była Hestia. Podciągnął się usiłując się wyprostować, omal nie zwalając przy tym komputera.
         — Cześć. Od kogo są te wiadomości?
         Nowicki wiedział, że jedną wiadomość wysłał osobiście na własną skrzynkę. Nie wiedział, jednak, do kogo należała druga.
         — Normalnie nie zawracałabym ci głowy w pracy, ale obie mają klauzurę tajności.
         — Jak to obie?
         Człowiek przebywający w tej chwili w przedziale, słysząc to wywalił ze zdziwienia oczy.
         — Jedna przyszła dwie godziny temu z Wydziału i ją zignorowałam. Druga przyszła minutę temu. Wydało mi się to dziwne, więc cyknęłam do ciebie.
         — Dzięki za troskę… — wydyszał zapinając guziki.
         — Nie ma sprawy. Jednak nie posiadam uprawnień, aby je otworzyć. Pierwsza ma się załączyć, jeśli do drzwi mieszkania zapuka Iwona. Czy to, aby nie ty ją wysłałeś?
         — Spostrzegawcza jesteś.
         — Dziękuję. To zasługa oprogramowania.
         — A druga?
         — Druga wiadomość ma się włączyć dzisiaj o północy. Potem ma być powtarzana, co trzy godziny przez najbliższe trzy dni, jeśli nie zostanie przeczytana.
         — Kto ją wysłał.
         — Wydział.
         Piotr zbagatelizował sprawę.
         — To zapewne Marek. Mój były partner.
         — Jeśli tak uważasz. Gdzie teraz jesteś?
         — Jestem w drodze do Wrocławia.
         — Kolejne zadanko?
         — A jak myślisz? Lepiej mi powiedz, co tam słychać w domu.
         — W domu nic się nie dzieje. Robot sprzątnął twoje butelki, a ja zamówiłam jedzenie. Bez ciebie jest tutaj czyściej.
         — Domyślam się. A teraz możesz znikać.
         — Zrozumiałam. Mogę wiedzieć, kiedy mam się ciebie spodziewać w domowych pieleszach?
         Nowicki zastanowił się przez chwilę, po czym udzielił odpowiedzi.
         — Zapewne wciągu dwóch najbliższych dni.
         — Zatem będę czekała na ciebie.
         I rozłączyła się. Mężczyzna poczuł się w międzyczasie trochę lepiej. Pociąg linii Warszawa – Wrocław zbliżał się do celu podróży. Musiał się wziąć w garść, jeśli nie chciał dać plamy. Zamknął laptop i schował go do płaszcza. Przybliżył się do szyby. Zobaczył stojące w tle wieżowce. Niebo okalające wszystko wokół nabrało szarości, przygotowując się do ustąpienia miejsca nadchodzącej ciemności. Z każdą sekundą nadciągająca noc zmuszała ludzi do włączenia świateł na ulicach i w domach.
         — Zaczyna się ściemniać — stwierdził, kiedy mógł już swobodniej oddychać. — Pora iść powęszyć.
         Pociąg wjechał na peron i pasażerowie tłumem opuścili przedziały. Piotr idąc za innymi kroczył w krok w krok, ocierając się, co chwilę o nieznanych mu ludzi. Mając dość tej ciasnoty skierował się ku głównemu holowi, pragnąc uzyskać trochę wolnej przestrzeni. Gdy tylko się tam znalazł, dostrzegł holograficzny plan miasta. Podszedł do niego bacznie się mu przyglądając. Wrocław naprawdę się rozrósł od momentu, kiedy ostatni raz tu był wiele lat temu. Wyjął mini komputer i podłączył go do konsoli, pobierając wybrany obszar do swojego urządzenia. Następnie odpiął przewód i ruszył ku znajdującym się na wprost ruchomym schodom. Wyjechał nimi na zewnątrz. Już z daleka, przed wyjściem z Dworca Głównego słyszał głośny świst wiatru. Kiepska pogoda na poszukiwania — pomyślał, wychodząc przez rozsuwające się drzwi na zatłoczoną, ruchliwą ulicę. Od razu, z miejsca ktoś na niego wpadł o mało go nie przewracając.
         — Uważaj jak łazisz! — krzyknął za znikającymi plecami jakiegoś przechodnia.
         Nie poznawał tego miejsca, idąc ku pierwszemu celowi. To do niego mógł skierować się osobnik, którego szukał. O ile należał on do pierwszej kategorii. Wydział podzielił, bowiem klony na trzy kategorie: Pierwszą kategorią były klony, które sądziły, że są prawdziwym człowiekiem. Drugim były te, które od początku wiedziały, że są tylko kopią, a ich jedynym zadaniem było zajęcie miejsca oryginału. Trzecią i ostatnią grupą były kopie, które nie miały zielonego pojęcia, kim są. Były one rzadkością. Nowicki jeszcze nigdy podczas długiej służby żadnego nie spotkał. Jeśli już taki klon przychodził na świat, to w wyniku jakiegoś błędu. Tworzenie takich wersji mijało się zupełnie z celem i najczęściej były one likwidowane zaraz po narodzinach przez swoich własnych stwórców.
         Pierwszymi miejscami, jakie chciał sprawdzić były przytułki. Wiedział on doskonale, że klon jest zdezorientowany i pozbawiony pieniędzy. Od razu uznał, że ma do czynienia z klonem pierwszej lub drugiej kategorii, dlatego też prawdopodobnie mógł on szukać schronienia w domu dla bezdomnych. Sprawdził każde w obrębie miasta, korzystając ze wszystkich dostępnych środków transportu. Niestety nie znalazł żadnego podejrzanie wyglądającego osobnika. Sądząc, że podąża złym tropem postanowił sprawdzić raporty policji. I tu również nic nie znalazł. Brak raportów o popełnionych morderstwach. Nie miał żadnego punktu zaczepienia. Pracując samemu, zdecydował się wynająć jakiś pokój w hotelu i przenocować. Powiadomił pracowników przytułków, aby dali mu znać, gdyby zjawił się ktoś dziwny. Nie musiał się spieszyć. Zazwyczaj klona ścigały całe zespoły ludzi, więc sprawa wbrew zapewnieniom jego szefa nie miała najwyższego priorytetu. Jak podejrzewał, były teść chciał się go po prostu na jakiś czas pozbyć. Nowicki zaś nie zamierzał na tą nieoczekiwaną rozłąkę narzekać. Wymyślił, że sprawdzi zapisy kamer i zdjęć satelitarnych i jeśli znajdzie pojazd, którym zabrał się klon, wtedy od razu go wyśledzi.
         Z takim postanowieniem w sercu minął stary kościół, w którym odbywała się popołudniowa msza. Ignorując dźwięk organów i śpiewających nielicznych wiernych zgromadzonych w środku skręcił w prawo. Ulica, w którą skręcił była pusta, a po lewej stronie stały opuszczone stragany i stoiska. Znalazł się w biedniejszej dzielnicy miasta. Oglądając straszące zakrzywione dachy starych kamienic, kroczył powoli, jakby był turystą, a nie tajnym agentem. Spoglądając na stojące latarnie rzucające na ponurą okolicę snopy światła, nadepnął na jakiś plastikowy przedmiot leżący na chodniku. Podniósł z ziemi brudną, pogiętą różdżkę. Oglądając ją ponownie poczuł narastający pomiędzy żebrami a mostkiem ból.
         — Tylko znowu nie to! — wrzasnął przeraźliwie, przykładając prawą rękę do klatki. Trzymał w niej zabawkę, zgubioną najprawdopodobniej przez jakieś dziecko. I nagle ból, który szybko narastał znikł, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
         Miał dziwne przeczucie, że przedmiot, który właśnie miał w dłoni był powiązany z jego zadaniem. Podniecony przyśpieszył kroku. Teraz zrozumiał! Klon nie zacierał początkowo po sobie śladów, ponieważ on nie umiał tego robić! On nie wiedział, kim był! Teraz z kolej miał trudności z jego odnalezieniem, gdyż klon uzyskał świadomość. Miał uproszczone zadanie. Musi pilnować potencjalne cele ataku i cierpliwie czekać. Szybko ustalił plan działania.
         Wybiegł nad rzekę wprost na most. Pod nim przepływała rzeka, która zagłuszana była przez szalejący wiatr. Piotr przyjrzał się mu. Miał wrażenie, że już kiedyś go widział. Musiał w przeszłości tu być. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, czy wchodził na niego podczas jego ostatniego pobytu czy wcześniej, ponieważ odwiedzał w przeszłości Wrocław wiele razy. Na środku mostu, po jezdni przejeżdżały nieliczne samochody.            
         Nieco zaintrygowany postanowił zrobić sobie chwilę przerwy od pracy i wszedł na znajomy most. Nowoczesna konstrukcja w niczym nie przypominała swoich odpowiedników z przeszłości. Ustał w miejscu, kładąc na barierce różdżkę i schował obie ręce do płaszcza, chcąc je trochę ogrzać. Patrzył na płynącą pod nim rzekę. Jej widok przynosił mu ulgę. Początkowo, przed rozmową z Bartosiewiczem zamierzał on skorzystać z jednego z licznych mostów w tym mieście. Teraz niestety nie mógł dokończyć żywota. Złożył przyjacielowi obietnicę. Zresztą, chcąc to zrobić musiałby zaczekać na późniejszą porę. Niedaleko niego, po drugiej stronie stał jakiś mężczyzna oglądający zaciemnioną panoramę Wrocławia.
         Tajemniczy człowiek w czarnej kurtce i z plecakiem na plecach nie zwracał na niego żadnej uwagi. Patrzył monotonnie przed siebie, jakby na coś czekał. Również on wydał się Nowickiemu znajomy. Zamierzał już do niego podejść, zamierzając sprawdzić jego tożsamość, kiedy usłyszał dzwonienie telefonu. Na komórce wyświetlił się numer Marka. Nowicki od razu odebrał.
         — No cześć. Co tam?
         — Uciekaj! — usłyszał w słuchawce zdenerwowany głos przyjaciela.
         — Że co? — spytał zdziwiony,
         — Uciekaj szybko z Wrocławia!
         — Czemu? Stary, nie wiem o co ci chodzi…
         — Nie rozumiesz?! — krzyczał coraz głośniej Bartosiewicz. — Hekate nas zdradziła! To pułapka!
         Po tych słowach Piotr zakończył rozmowę i zerwał się, w ten sposób wykonując polecenie  przyjaciela. Telefon obudził w nim ponownie uśpiony do tej pory instynkt. A on również podpowiadał mu, że najlepiej będzie, jak weźmie nogi za pas.  Nie zdążył jednak tego zrobić, ponieważ dalszą drogę ucieczki zagrodził mu wysoki mężczyzna z kapturem na głowie.
         — Spieprzaj!
         Ale mężczyzna nawet nie drgnął. Pokazał tylko wskazującym palcem na leżącą na barierce plastikową zabawkę. Przypomniała ona mu, bowiem pewną małą dziewczynkę, którą poznał dzisiejszego popołudnia.
         — Skąd ją masz? — zapytał. Piotra przeszedł dreszcz.
         — Twój głos…
         — Skąd ją masz?!
         Piotr sięgnął po broń, spoczywającą dotąd bezpiecznie w swojej kaburze. Wyjął ją i wycelował w nieznajomego.
         — Znalazłem, a teraz ręce do góry!
         Jego przeciwnik podniósł je, nie spuszczając z niego wzroku. Długi kaptur zasłaniał mu górną część twarzy, ale dolną widział wyraźnie. Zarost okalający usta i szczękę wyglądał naprawdę znajomo. Jakby zdjęto z niego żywcem skórę. I w dodatku ten specyficzny głos…
         — Zdejmij kaptur, tylko powoli! — rozkazał mierząc w jego głowę. Obcy wykonał polecenie i zdjął okrycie odsłaniając twarz. — Mój Boże!
         Piwne oczy patrzyły na niego odważnie, rzucając mu wyzwanie. Blond włosy mężczyzna stał dalej na swoim miejscu niczym głaz. Jego spojrzenie było chłodne i obojętne. Piotr Nowicki zaniemówił z wrażenia, czując, że lada moment będzie miał kolejny atak. Celował właśnie w samego siebie. Celował we własnego klona!
         Miał sobowtóra! Prawda uderzyła go mocniej, niż najmocniejszy nawet poryw wiatru. Myśl, że jego idealna genetyczna kopia chodziła po tym świecie i oddychała wprawiała go w przerażenie. Nie miał innego wyboru, jak tylko się go pozbyć.
         — Nie, żebym coś do ciebie miał bracie — przemówił niewyraźnie, kiedy pistolet przestał się mu już trząść w drżącej dłoni. — Ale nie mam wyjścia. Muszę cię zabić.
         W życiu nigdy nikogo nie zabił. Biorąc pod uwagę, czym, na co dzień się trudnił było to dość spore osiągnięcie. Niestety teraz nie mógł się cofnąć. Albo ja albo on! — powtarzał sobie. Wciąż wahał się oddać strzał, gdy usłyszał za sobą czyjeś kroki. Stukot pantofli uderzających o powierzchnie odwróciło jego uwagę.
         — Cześć — powiedziała niska, szczupła kobieta.
        Na chwilę stracił czujność. Nadjeżdżające światła pojazdu oślepiły go. Jego sobowtór wykorzystując nadarzającą się okazję rzucił się na niego z krzykiem. Klon chwycił go za przegub prawej ręki, usiłując wyrwać mu broń. Pod naporem ciała napastnika Nowicki stracił równowagę i upadł na plecy. Uderzył głową o wystającą barierkę. Na parę sekund go zamroczyło. Kiedy ponownie złapał ostrość widzenia, ujrzał przed sobą dwie nachylające się nad nim sylwetki.
         Pierwszym był jego klon. Brat bliźniak trzymał go teraz na muszce, tak jak on przed chwilą jego. Drugą osobą z kolej okazała się być pewna młoda kobieta. Poznał ją od razu.
         — Iwona?
         — Witaj, kochanie.
         Tego było dla niego za wiele. Spotkanie jednocześnie własnego klona i żony w tym samym miejscu i czasie było wręcz nieprawdopodobne! Cieszył się na jej widok, ale ten gość wyglądający dokładnie tak jak on, nie dawał mu spokoju. Zwłaszcza, że służbowy pistolet spoczywał w rękach wyhodowanej kopii. Takie przypadki się nie zdarzają, chyba, że… zostały zaplanowane.
         — Iwona, odsuń się od niego!
         Uniósł się trochę, ale natychmiast upadł z powrotem wrzeszcząc najgłośniej jak tylko potrafił. Jego wybranka serca nawet nie zareagowała. Zamiast tego podeszła bliżej do klona.
         — Pilnujesz go?  Boję się, że może zrobić coś głupiego — zwróciła się do kopii. Tamten spokojnie przytaknął.
         — Bez obaw. Mam go.
         Krew w leżącym mężczyźnie zastygła momentalnie. Piwne, zdezorientowane oczy spoczęły na eksżonie. Piotr słyszał wyraźnie bicie własnego serca. Przestraszony widokiem ich dwojga współpracujących ze sobą, nie mógł wypowiedzieć żadnego racjonalnego zdania. Iwona utkwiła zielone oczy na leżącym człowieku, którego kiedyś poślubiła. Nadal nic się nie zmieniła. Nowicki taką ją właśnie zapamiętał. Zawsze piękna i radosna dziewczyna schyliła się podając mu rękę.
         — Nic ci nie jest?
         — Nie.
         — To dobrze.
         Pomogła mu wstać, nie pozwalając się przytulić. Klon wciąż celował w niego uważnie obserwując każdy ruch zakładnika.  Agent nie mogąc za cholerę zrozumieć jej zachowania zawołał:
         — Iwona! Co ty robisz?!
         — Zaraz ci wyjaśnię.
         Dzwonienie komórki przerwało ich rozmowę.
         — Odbierz — rozkazała.
         Piotr wyciągnął telefon i przyłożył aparat do ucha.
         — Słucham?
         To Bartosiewicz ponownie dzwonił zaniepokojony. Wyraźnie zainteresowana Iwona poprosiła o oddanie aparatu. Wzięła go i pozdrowiła ich wspólnego starego przyjaciela.
         — Marek. Cześć. Tutaj Iwona — mówiąc to zniżyła wyraźnie ton głosu. — Poznajesz mnie teraz?
         Następnie oddała telefon zdziwionemu właścicielowi i rzekła:
         — Zapytaj go, z kim rozmawiasz.
         Mocno z kołowany ostatnimi wydarzeniami Piotr Nowicki ponownie przyłożył komórkę, zadając koledze pytanie. Odpowiedź, jaką otrzymał wprawiła go w osłupienie. Osobę, którą znał przez dziesięć lat okazała się być kimś zupełnie innym. Iwona poprosiła jeszcze raz o telefon, po czym bez skrupułów wyrzuciła go do rzeki.
         — To ty jesteś Hekate — wyjąkał zdumiony Piotr. — Czemu go zdradziłaś?
         Kobieta ukrywająca się pod pseudonimem zaprzeczyła ruchem głowy.
         — Nie zdradziłam go. Po prostu Marek zwerbował cię wbrew mojej wiedzy.
         — Co to ma wszystko znaczyć?
         Hekate podeszła do barierki, spoglądając na ciemne niebo. Wiatr rozwiewał jej włosy, powodując szaleńczy taniec jej kosmyków. Prawdziwy i sztuczny Nowicki nie mogli od niej oderwać wzroku. Obaj ją wciąż kochali, mimo, że tylko jeden miał do tego prawo. Wzięła do rąk różdżkę i zaczęła nią kręcić malownicze kółka.
         — Czy pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
         Jej pytanie zaskoczyło oryginalnego Piotra. Doskonale je pamiętał.
         — Oczywiście.
         — Tak? A powtarzałeś mi zawsze, że zakochałeś się we mnie od pierwszego wejrzenia.
         — Bo to prawda! Poznaliśmy się w lato na Sopockim molo. 
         — Wcale nie! Dlatego od samego początku tak nienawidziłam twojego picia!
         — O co ci chodzi?
         Oczy dziewczyny rzucały niebezpieczne iskry. Zła zwróciła się do drugiego stojącego mężczyzny.
         — A ty? Pamiętasz mnie i moje pierwsze spotkanie z Piotrem?
         Klon zmarszczył brwi, zmuszając się do intensywniejszego myślenia.
         — Ja… chyba tak. Ale nie jestem do końca pewny. Dopiero zaczynam odzyskiwać pamięć.
         — Widzisz! — rzuciła do pracownika Agencji. Ten nadal nie widział żadnego związku.
         — Kogo ty się pytasz?! To są moje wspomnienia, nie jego!
         — No właśnie!
         Piotr wrócił wspomnieniami do przeszłości. Pamiętał molo, ciepło dawane przez słońce i ją. Czyżby spotkali się wcześniej? — zaczął się zastanawiać. Iwona przysunęła go mocno do siebie.
         — Nie pamiętasz? Rozejrzyj się! — krzyknęła. — Czy ten most nie wydaje ci się znajomy?
         Pod wpływem zapachu jej perfum i bliskości ciała ujrzał w głowie pewnego młodego chłopaka zataczającego się na boki. W końcu, pijany wyrzucił butelkę i upadł niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdowali. Do odurzonego alkoholem młodzieńca podeszła pewna blondynka
i pomogła mu wstać. Następnie oboje z trudem ruszyli ku drugiemu końcowi mostu.
         — Tą blondynką byłaś wtedy ty!
         — Zgadza się.
         — Czemu nigdy mi nie powiedziałaś?
         — Ponieważ, podczas naszego drugiego spotkania mnie nie poznałeś. Poczułam rozczarowanie, ale wiedziałam też, czyja była to sprawka. Nie pamiętałeś mnie, więc postawiłam ci wtedy jeden warunek.
         — Że będziemy parą, ale pod warunkiem, że przestanę pić.
         — Dokładnie. I dotrzymałeś obietnicy.
         — Wcale nie! — oburzył się Piotr. — Z powrotem zacząłem zaglądać do kieliszka.
         Iwona złapała go za ramię.
         — Mylisz się. Dotrzymałeś obietnicy. To ja cię zawiodłam. Wiedziałam, czym zajmuje się mój ojciec, ale przez cały czas sama się okłamywałam. On nigdy cię nie lubił i od samego początku był ci przeciwny. Łudziłam się, że prosząc go o pomoc wyświadczam ci przysługę. Ależ ja byłam głupia!
         Klon widząc ich dwoje razem, opuścił broń.
         — Czemu? — zadał pytanie sobowtór.
         — Ponieważ mój kochający ojciec mnie oszukał — odpowiedziała spłodzonemu sztucznie człowiekowi — Zatrudnił cię, czyli Piotrka jako agenta w Wydziale, którym kierował. On wiedział, że ta praca cię zniszczy. Prędzej, czy później każdego dopadają wyrzuty sumienia. A ty nie mogłeś pisnąć nawet słówka, ponieważ obejmowała cię tajemnica i ślubowanie. Będąc twoją żoną widziałam, jak staczasz się w dół. Zacząłeś z powrotem pić, a moja obecność przy tobie nie działała już tak kojąco, jak się tego spodziewałam, więc odeszłam. Zaczęłam grać złą i oburzoną, aby cię zmylić. Przykro mi. Wracałam jednak do ciebie, co jakiś czas, tak jak wczoraj, chcąc sprawdzić, czy może mimo uzależnienia wychodzisz na prostą. Niestety było już dla ciebie za późno.
         — To nieprawda! To ja byłem głupi, ślepy i samolubny!
         Oryginał zakrył twarz dłońmi. Brat bliźniak poszedł w jego ślady. Mimo, że nie byli ze sobą spokrewnieni, reagowali tak samo posiadając ten sam zestaw wspomnień i zachowań.
         — Nie przejmujcie się. Wszyscy źle postąpiliśmy — pocieszała obu Hekate.
         — Dlatego nas, się znaczy mnie zostawiłaś?
         — Postanowiłam zmienić strategię. Winiąc ojca i Wydział za nieszczęścia, które nas spotkały postanowiłam działać. To wtedy, po tym jak ciebie i Bartosiewicza rozdzielili zwerbowałam twojego byłego partnera. Na początku kierowałam się tylko naszym dobrem, ale z czasem uświadomiłam sobie, że los klonów nie jest mi obojętny.
         Mężczyzna biologicznie liczący trzydzieści trzy lata, a w rzeczywistości żyjący dopiero od dwóch dni rozłożył bezradnie ręce.
         — Dlatego podarowałaś mi życie?
         Prawdziwy Piotr odsunął się nagle od byłej żony. A więc to tak! Od lat, na okrągło stawiał czoła szaleńcom, którzy hodowali ludzi niczym zwierzęta. Teraz z kolej jednym z nich okazała się być najbardziej ukochana przez niego osoba! Nowicki był w szoku. Matka klona zauważyła jego pogardliwe spojrzenie i powiedziała:
         — Proszę! Nie patrz tak na mnie! Wiem, że źle zrobiłam. Ale wszystko ci wyjaśnię.
         — Wszystko ci wyjaśnię?! — obruszył się z kolei sklonowany człowiek. — Czy zdajesz sobie sprawę, co mi zrobiłaś? Błąkałem się jak pies bez jedzenia i wody. Odchodziłem od zmysłów nie mając pojęcia, kim jestem!
         Przedstawicielka płci pięknej zaczęła szlochać. Ciepłe łzy ściekały po jej policzkach tworząc małe strumyki. Mała, krucha sylwetka dygotała z przejęcia. Zwróciła się do własnego dziecka.
         — Tylko w ten sposób mogłam uratować własnego męża! Postąpiłam nieetycznie, ale uświadomiłam sobie, kiedy patrzyłam, jak rośniesz, że jesteś kluczem. Kluczem do zwycięstwa!
         — Nie rozumiem…
         — Marek nie mógł mi niczego powiedzieć. Mimo, tego, co robił, nie chciał złamać przysięgi. Z akt i raportów posiadałam jednak sporo informacji. Dotarłam do części personelu, który brał udział w procesie klonowania ciała chłopca. Tak! Nie patrz się tak na mnie! — krzyknęła zauważając minę swojego ukochanego. — Tego samego, którego obudziłeś. Zatrudniłam się w Ministerstwie Zdrowia i nawiązałam kontakt z rodzicami tego nieszczęśnika. I zaczęłam działać.
         — Czy Marek o tym wiedział?
         — Nie. Tego nie mogłam mu powiedzieć.
         — Boże… — Piotr, jej były partner ponownie złapał się za głowę.
         — A co miałam zrobić? Wyznać prawdę? Marek, słuchaj. Wiesz, że klonuję twojego najlepszego kumpla, aby nam pomógł.  No, zastanów się!
         Stali w trójkę. Istota z probówki ku ich zaskoczeniu postanowiła jej wybaczyć. Oddał broń człowiekowi na podobieństwo, którego został stworzony i stanął obok niego. Nowicki dziwnie się czuł w obecności samego siebie.
         — A więc co teraz robimy? — spytał klon naciągając kaptur. — Bo od razu ostrzegam, że życia nie pozwolę sobie odebrać.
         — Jeszcze raz przepraszam — powiedziała skruszona dziewczyna.
         — Nic nie szkodzi. Odzyskałem swoje…, się znaczy jego wspomnienia. Gdybym cię spotkał wczoraj Iwono, to nie wiem, co bym ci zrobił, ale teraz nic ci już z mojej strony nie grozi.
         — Dziękuję.
         — To ja powinienem ci podziękować. Dzięki tobie dostałem szansę. I zamierzam ją wykorzystać.
         — Hola! Hola! — wtrącił się człowiek na bazie, którego wykreowano jego falsyfikat. — Mój sobowtór napomknął o bardzo ważnej sprawie. Co teraz robimy?
         Iwona zbliżyła się ponownie do niego i objęła. Różdżkę zaś oddała drugiemu Nowickiemu.
         — A czemu pytasz?
         — Jak to, czemu! — zdenerwował się nie na żarty Piotr. — Co ja mam z nim zrobić?! Zabrać do domu?
         Kobieta ukrywająca się pod imieniem Hekate roześmiała się. Jeszcze mocniej przycisnęła się do jego klatki piersiowej.
         — Spokojnie. Wprowadzi się do mnie.
         Klon słysząc to o mało nie opuścił zabawki. Prawdziwy Piotr był zaś bliski zawału.
         — Mówisz poważnie? Więc to o niego ci cały czas chodziło!
         — Cicho! — uciszyła go Hekate, przylegając swoimi ustami do jego warg. — On wprowadza się do mnie, ponieważ ja zwalniam swoje mieszkanie.
         — A ty, gdzie zamierzasz się podziać?
         — Zobaczysz.



         Jeszcze tego samego wieczoru, przed północą do mieszkania wrócił Piotr. Otworzył drzwi i wlazł do pogrążonego w ciemnościach korytarzyka.
         — Hestia! Światło!
         Żarówki zamontowane w suficie zaświeciły się jednocześnie, rażąc go w oczy.
         — Dobrze cię widzieć całego i zdrowego — przywitała go Hestia.
         — Ja też nie narzekam.
         — Szczerze powiedziawszy spodziewałam się ciebie nieco później.
         — Nastąpiła pewna zmiana planów.
         — Rozumiem. Coś do jedzenia?
         — Tak. Przygotuj porcje dla dwóch osób.
         Z głośnika odezwała się zdziwiona SI.
         — Dla dwóch?
         — Zgadza się. Mamy, bowiem gościa.
         W drzwiach pojawiła się Iwona. Weszła nieśmiało do mieszkania i zwróciła się do Hestii.
         — Dobry wieczór.
         System ochrzczony na cześć starożytnej bogini nic nie odpowiedział. Program zajął się, bowiem uruchomieniem przysłanej wcześniej wiadomości. W sypialni z sekretarki uruchomił się przekaz.
         — Cześć. Tu ja, Piotr. Twój były mąż. Wiem, że zapewne nie chcesz ze mną rozmawiać, ale chciałem cię tylko przeprosić. Wiadomości na twój adres nie prześlę, ponieważ jak mi ostatnio wspomniałaś, zmieniłaś adres, nie chcąc, żebym cię znowu nachodził. Mam jednak nadzieję, że zdarzy się cud i zajdziesz jeszcze do mnie. Nie sądzę, żebyś zrobiła to w najbliższej przyszłości, o ile są w ogóle jeszcze jakieś szanse, że zaszczycisz mnie swoją obecnością, ale nagrałem tą wiadomość na wszelki wypadek. Gdy zobaczyłem, że nie ma cię przy mnie uświadomiłem sobie, że nigdy cię już nie odzyskam. Twój despotyczny ojciec… nie czekaj… twój tatuś dał mi dzisiaj jasno do zrozumienia, że skończyłaś z nami na dobre. Mam zniknąć z twojego życia, więc uszanuję twoją ostatnią prośbę. Moją wolą zaś jest odebrać sobie życie. Miałem jechać do Wrocławia i skoczyć z jakiegoś mostu, ale muszę się na razie z tym z trzymać, dopóki nie wywiąże się z pewnej obietnicy. Jak tylko pomogę przyjacielowi popełnię samobójstwo. Zapewne wcześniej spiję się jak bela, żeby mniej bolało, ale mimo wszystko to zrobię. Bez ciebie nie mam, po co żyć. Nie oczekuję, że po ewentualnym wysłuchaniu tej wiadomości ruszysz mi nagle z pomocą, ale byłoby miło. Kocham cię mocno. Piotr.
         Autor wiadomości i jego obiekt uczuć przeszli w tym czasie do kuchni. Robot sterowany przez komputer podał im talerze i sztućce. Czekając na podanie późnej kolacji znużony i zniecierpliwiony Nowicki odpowiadał na kolejne pytania Hestii.
         — Tak, zamierzałem to zrobić!
         — Hestia? O czym on mówi? — spytała zdezorientowana nowa lokatorka.
         — Już ja wiem, o czym on mówi! Czy ty wiesz, co on zamierzał zrobić?
         — Hestia! Cisza! — przerwał zdecydowanym tonem Piotr wywody swojej wirtualnej gospodyni.
         — Dobra, jak chcesz! A co ona tu robi?
         Piotr uśmiechnął się, szczerząc zęby i odpowiedział wesołym tonem.
         — Iwona zostaje u nas na stałe. Od tej pory będzie tutaj mieszkać. Postanowiliśmy do siebie wrócić i wszystko zacząć od początku.
         Hestia pogratulowała im i już zamierzała zaśpiewać po angielsku utwór z repertuaru Marilyn Monroe, ale oboje byli na to zbyt zmęczeni. Nowicki wpadł za to na inny pomysł.
         — Powinniśmy to jakoś uczcić — powiedział, zacierając ręce i wyjął z szafki dwa kieliszki.
         — Tylko nie to… — powiedziała z lękiem w głosie Iwona.
         — Bez obaw. Dla ciebie szampan, dla mnie woda mineralna.
         Wznieśli toast i zjedli kolację. Następną godzinę Piotr Nowicki spędził w objęciach żony. Wybiła północ, kiedy oboje leżeli w łóżku. Zawsze przezorna Iwona dodała ukradkiem do posiłku swojego męża środki nasenne, nie chcąc żeby ten usłyszał wiadomość. Na zegarze wybiła dwunasta w nocy i dziewczyna pocałowała Piotra w odsłonięte czoło.
         Z głośnika przytomna Hekate usłyszała swój własny głos:
         — Piotr, tu ja, Iwona. Wyszłam dzisiaj od ciebie z bólem w sercu, ale nie miałam wyboru. Zapewne dziś mój ojciec wyśle cię do Wrocławia, gdzie z nadzieją będę na ciebie czekała. Zrobiłam coś, czego będę żałowała do końca życia. Ale zrobiłam to z miłości do ciebie. Boże! Tyle rzeczy może pójść nie tak! Piotr, ja… cię z klonowałam. Jeśli coś, poszło nie tak, a ty wrócisz, wtedy ja nie będę ci mogła spojrzeć w twarz. Tyle razy widziałeś moje pogardliwe spojrzenie, ale nie zniosłabym sytuacji, gdybyś to ty spojrzał na mnie takim wzrokiem. Dlatego, jeśli mój plan zawiedzie to odbiorę sobie życie. Mam dość własnych rodziców i patrzenia jak się męczysz. Wysłałam ci tą wiadomość, mając nadzieję, że spróbujesz mnie od tego odwieść. Zrozum, ta operacja była moją… nie, naszą ostatnią deską ratunku. Tak chciałabym być przy tobie, kiedy będziesz odsłuchiwać tą wiadomość. Wszystko w rękach Boga. Mówię ci to być może ostatni raz. Kocham cię. Iwona.
         Treść nagrania dobiegła końca. Iwona poczuła ulgę i spojrzała na śpiącą i niczego nie świadomą twarz Piotra.
         — Hestio. Wykasuj wiadomość.
         Hestia zaś odpowiedziała prawie szeptem.
         — Zrozumiałam. Wiadomość poszła właśnie do kosza. Miłych snów.
         — Hestio?
         — Słucham.
         — Przejdź w stan czuwania.
         — Wiedziałam — rzekła zrezygnowana SI i wyłączyła podgląd.
         Mężczyzna leżący obok niej przekręcił się na drugą stronę. Ona zaś przytuliła się do jego szerokich pleców i zamknęła powieki. Minutę później również zasnęła, śpiąc spokojnie po raz pierwszy od wielu lat.




         W mniej więcej w tym samym czasie do dużego, bogato urządzonego apartamentu w Śródmieściu wkroczył wysoki mężczyzna po trzydziestce. Rozkazał zaświecić lampkę i zdjął kurtkę. Powiesił ją na wieszaku i rozejrzał się po mieszkaniu. A więc to tutaj od teraz będzie jadł i spał? Widząc pełne wyposażenie domu klon Piotra Nowickiego, odłożył oddaną mu przez Iwonę różdżkę na pobliską półkę. Był pod sporym wrażeniem. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście! Wczoraj o tej porze jechał do Wrocławia pełen obaw i lęku. Teraz zaś miał własny kąt i pracę. Dostał zadanie od swojego oryginału i jego żony. Miał pomóc Markowi Bartosiewiczowi w rozbiciu Wydziału i jego szefów. Dostał nową tożsamość, która de facto po części należała do niego samego. Zmierzał właśnie do łazienki, kiedy ze wszystkich stron odezwała się sztuczna SI.
         — To ty jesteś moim nowym panem? — zapytała niepewnie opiekunka apartamentu.
         — Tak, mi się zdaje — odpowiedziała z kolej niepewnie kopia Piotra.
         — Sprawdzam dane. Proszę poczekać.
         Czekał niecierpliwie aż komputer ponownie przemówi. System przetworzył dane i oficjalnie powitało ono go we własnych progach.
         — Witam cię serdecznie! Jestem twoją SI. Moje stare imię zostało właśnie anulowane, a co za tym idzie twoim obowiązkiem, jako gospodarza jest nadanie mi nowego imienia.
         Nowy pan domu zastanowił się, jakby tu nazwać własne mieszkanie. Nawet nie podejrzewał, jak głupie może być nadawanie komputerowi nazwy. Przecież to nie pies! Nie miał jednak wyjścia, więc gorączkowo myślał nad nowym imieniem. Imię Hestia odrzucił od razu, ale narzuciło mu ono inne skojarzenie.
         — Już wiem! — oświadczył. — Nazwę cię Westą!
         — Sekundka. Sprawdzam. Westa — rzymska opiekunka ogniska domowego. Pasuje do mojej roli.
         — Podoba ci się? — zaciekawił się pomysłodawca.
         — Równie dobrze mogłeś mnie nazwać Hestią, ale nie robi mi to różnicy. Proszę, rozgość się. Od teraz to jest twój dom, a moim obowiązkiem jest ci pomagać w jego utrzymaniu.
          — Dziękuję.
          Na razie nie miał dalszych pomysłów, jak wykorzystać Westę. Sam miał za to ochotę zrzucić z siebie ubrania, które kojarzyły mu się z nieustanną wędrówką i strachem. Wziął prysznic i położył się spać. Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Jutro musi wstać do pracy. Odzyskał już większość wspomnień. Niektóre z nich go przerażały. Wbrew pozorom jego oryginał nie miał łatwego życia. Jeszcze w drodze powrotnej do Warszawy podał się za zgodą Hekate pod jej byłego męża i zadzwonił do Bartosiewicza. Powiedział mu tyle ile uznał za stosowne. Prawdziwy Piotr Nowicki miał od teraz wieść szczęśliwe życie u boku kochającej go kobiety, a klon podszywając się pod niego miał dalej pracować w Wydziale. Z tą różnicą, że jego prawdziwym zadaniem miało być uśmiercenie tego chorego organizmu. Być może będzie walczyć z wiatrakami, ale on zrobi wszystko, by żaden inny klon nigdy już nie cierpiał tak jak on. Ksiądz, którego poznał oświecił go. Nie był człowiekiem, ale mimo tego będzie próbował żyć tak, jakby nim rzeczywiście był. I będzie szedł przez życie pomagając innym.
         Jutro rano obudzi się po raz pierwszy wiedząc, dokąd się udać. Musiał zapamiętać, że zanim wyjdzie do pracy, musi poprosić Westę o zrobienie zakupów. Nie miał odpowiednich ubrań na zmianę, więc jeszcze jutro pójdzie do Agencji jak żebrak. Albo lepiej! Samemu zrobi zakupy! Na samą tą myśl poczuł w sercu radość. Jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy! Bez wątpienia życie było wielkim darem. I nieważne, że pochodziło ono od człowieka, a nie od Boga. Z uśmiechem na twarzy przyłożył głowę do poduszki i zasnął. W nocy klon miał najpiękniejszy sen, odkąd przyszedł na świat. Śniło mu się, że znajdował się w pięknym, oświetlonym przez tysiąc słońc miejscu i rozmawiał z jakąś postacią skąpaną w jasnym, oślepiającym świetle. Zapewniła ona go, że posiada on duszę i dostąpi zbawienia.

         Kiedy tylko usłyszał to zapewnienie, zszedł uradowany na dół, na Ziemię. Rano, kiedy się obudził niewiele pamiętał z tego, co mu się śniło, ale uznał to za dobry znak. Nie uwierzył do końca w posiadanie duszy, ale za to uwierzył w Boga. I uznał, że lepsze jest życie z Nim niż bez Niego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz